Teren Demokratycznej Republiki Konga, a zwłaszcza jej
wschodnie prowincje, jest jednym z najbogatszych geologicznie na
świecie. Występują tu złoża miedzi, diamentów, cynku,
kobaltu, srebra, złota, manganu i uranu. W przypadku pierwszych
trzech minerałów DRK, pomimo trudnej sytuacji politycznej,
pozostaje jednym z największych na świecie wydobywców. Tak
bogate zasoby mogłyby stać się fundamentem, na którym Kongo
zbuduje swój dobrobyt. Historia regionu wygląda jednak zgoła
odmiennie. Bogactwa naturalne okazały się czynnikiem
destabilizującym, który w konsekwencji doprowadził państwo
na skraj upadku. Chęć uzyskania wpływów w eksploatacji
bogactw naturalnych nie tylko wywoływała konflikty wewnętrzne, ale
była także jedną z głównych przyczyn zainteresowania
państw ościennych i mocarstw europejskich. Już w XIX wieku kość
słoniowa i kauczuk przyciągnęły do Konga króla Belgii
Leopolda II. Wolne Państwo Kongo, a późniejsze Kongo
Belgijskie, szybko zyskało zła sławę przez wykorzystywanie
miejscowej ludności na ogromną skalę. Surowce naturalne były
także powodem, dla którego Belgia nie chciała rezygnować ze
swoich wpływów w Kongu również po uzyskaniu przez
kraj niepodległości. Kiedy po pierwszych demokratycznych wyborach
nowy premier, Patrice Lumumba, ostro skrytykował politykę Belgii,
rząd belgijski podjął kroki w celu usunięcia go ze stanowiska.
Temu służyć miało m. in. poparcie buntu dowódców w
kongijskiej armii czy recesji prowincji Katanga. Gwoździem do trumny
Lumumby okazała się chęć nawiązania współpracy z ZSRR,
co zaniepokoiło nie tylko Belgię, ale i USA. Lumumba został
uprowadzony, przewieziony do Katangi i tam zamordowany. Zdaniem
świadków w uprowadzeniu brali udział belgijscy komandosi.
Dyktatorską władzę w państwie, które nosiło od tej pory
nazwę Zair, objął popierany przez USA i Belgię Mobutu Sese Seko,
który dzięki lukratywnym kontraktom dla zachodnich
przedsiębiorstw i militarnemu wsparciu politycznych sojuszników
zdołał utrzymać się u władzy przez następne trzy dekady.
Najbardziej krwawa i katastrofalna dla ludności walka o udziały w
eksploatacji zasobów naturalnych w Kongu miała się jednak
rozpocząć dopiero w latach dziewięćdziesiątych, w dużej mierze
za sprawą rozwoju technologii i zwiększającego się
zapotrzebowania na minerały rzadkie na światowym rynku.
W drugiej połowie XX wieku do grona najbardziej
pożądanych bogactw naturalnych na świecie dołączył koltan,
rzadki minerał również występujący w Kongu. Pod nazwą
koltan kryją się tak naprawdę dwa minerały o podobnej strukturze:
tantal i niob. W Afryce znajdują się największe złoża tego
rzadkiego minerału na świecie, z czego 80% na terenie
Demokratycznej Republiki Konga, głównie we wschodniej części
kraju. Są to oczywiście dane szacunkowe, jako że trwające od lat
konflikty zbrojne w regionie uniemożliwiają zebranie wiarygodnych
danych. Autor książki „Coltan” Michael Nest twierdzi, że
podawane dane są zawyżone i udział koltanu pochodzącego z
Demokratycznej Republiki Konga w światowym wydobyciu nie przekracza
20-30%. Koltan jest wykorzystywany w przemyśle elektronicznym,
tantal ma zastosowanie w produkcji telefonów komórkowych
i laptopów, a także w lotnictwie oraz przy wytwarzaniu
energii atomowej. Zapotrzebowanie na niob wytwarza z koli
budownictwo, gdyż pierwiastek ten jest potrzebny do produkcji
szklanych i żelaznych stopów metali. Oba rodzaje koltanu są
zatem niezbędne w rozwoju elektroniki i przemysłu, a przy tym
rzadkie i bardzo drogie, cena za funt waha się od 50 do 200 dolarów.
Rocznie wydobywa się około 900 ton koltanu, z czego większość w
Środkowej Afryce. Nic zatem dziwnego, że kupcy są zainteresowani
pozyskaniem koltanu z tańszych i niekoniecznie etycznych źródeł.
Trudno o bardziej konkurencyjne oferty niż te zbrojnych bojówek,
które przy wydobyciu korzystają z niewolniczej pracy lokalnej
ludności. Według Raportu o
nielegalnej eksploatacji zasobów naturalnych Rady
Bezpieczeństwa ONZ chęć udziału w zyskach ze sprzedaży koltanu
była jednym z czynników, dla których w konflikt
kongijski zaangażowały się też państwa ościenne. Największy w
historii skok cen koltanu nastąpił w 2000 roku. Funt tego minerału
zdrożał wtedy z 30 do 380 dolarów. Nie pozostał to bez
znaczenia dla sytuacji politycznej w rejonie jego występowania.
Prowincja Kiwu była wówczas zajęta przez odłam opozycyjnego
Zgromadzenia na Rzecz Demokracji (RCD) – RCD-Goma, organizację
blisko współpracującą z armią ruandyjską. Monopol na
wydobycie koltanu uzyskało nowo powstałe przedsiębiorstwo Société
Miniere des Grands Lacs, które wkrótce zawarło umowy
handlowe z kilkoma europejskimi firmami. Na eksportowany z ich terenu
koltan rebelianci nałożyli podatek, uzyskane kwoty wykorzystywano
m. in. do zakupu broni, amunicji i narkotyków. Na wydobyciu
zyskała również Ruanda, z danych ONZ wynika, że armia
ruandyjska mogła w 2000 roku uzyskać z nielegalnego wydobycia
koltanu dochód w wysokości nawet 250 milionów dolarów.
I chociaż skok cen koltanu okazał się krótkotrwały, w
prowincji Kiwu wytworzyła się grupa osób specjalizujących
się w nielegalnym obrocie tym minerałem.
Eksploatacja
złóż naturalnych we wschodniej DRK przez siły rebelianckie
i państwa ościenne sięga jednak znacznie dalej i rozpoczęła się
w 1994 roku, kiedy państwo nosiło jeszcze nazwę Zair. Na terenie
Zairu schronili się wówczas przedstawiciele plemienia Hutu z
sąsiedniej Ruandy, w tym bojówki Interhamwe, które
zaczęły atakować zamieszkującą południową część prowincji
Kiwu grupę etniczną Banyamulenge,
czyli kongijskich Tutsich. Wydarzenia te były oficjalną przyczyną
interwencji wojsk ruandyjskich na terenie Zairu. Nowy konflikt miał
się okazać jeszcze bardziej krwawym niż samo ludobójstwo,
liczbę ofiar wydarzeń w Ruandzie szacuje się na 900 tysięcy
Tutsich, podczas gdy w wojnie kongijskiej miało zginąć nawet 4
miliony ludzi (Konarski 2006). Ruanda i Uganda poparły także
opozycyjne wobec Mobutu Sese Seko i rebelianckie ugrupowanie
Laurenta-Désiré
Kabili, czyli Sojusz Sił Demokratycznych na rzecz Wyzwolenia Konga
(AFDL). Wsparcie to jednak okupione było przywilejami i stanowiskami
w przedsiębiorstwach zajmujących się eksploatacją złóż
mineralnych. Sytuacji nie poprawiło zdobycie Kinszasy i przejęcie
władzy przez Kabilę w 1997 roku. Kabila nie chciał bowiem
kontynuować współpracy z zagranicznymi sojusznikami, dlatego
już rok później Ruanda, Uganda i Burundi utworzyły Koalicję
Wielkich Jezior i za pomocą kolejnej „rebelianckiej” armii
wkroczyły na teren Demokratycznej Republiki Konga. Kabili udało się
uzyskać poparcie Zimbabwe, Namibii i Angoli. I choć walki
oficjalnie zakończyły się w 2002 roku, znaczne obszary kraju –
zwłaszcza w prowincjach Katanga i Kiwu – ciągle pozostają we
władzy rebeliantów. Postępowanie Kabili i tak
najprawdopodobniej było tylko pretekstem do wznowienia działań
zbrojnych, do wojny parli bowiem ruandyjscy i ugandyjscy wojskowi.
Raport OZN odnotowuje, że jeszcze przed wznowieniem konfliktu
okupowane tereny odwiedził syn ugandyjskiego prezydenta Yoweriego
Museveniego wraz z generałem Salimem Salehiem, a celem wizyty miało
być zorganizowanie kontroli nad wydobyciem występujących tam
surowców naturalnych. Zaraz po wznowieniu walk w 1998 roku
rządy Ugandy i Ruandy z pomocą rebelianckiego Kongijskiego Ruchu na
rzez Demokracji (RDC) rozpoczęły masowy rabunek przygranicznych
prowincji. Początkowo chaotyczna eksploatacja stawała się coraz
bardziej zorganizowana i obejmowała coraz większe tereny. Tylko od
listopada do kwietnia następnego roku skonfiskowano od 2 do 3
tysięcy ton cynku i 1,5 tysiąca ton kobaltu z zagłębia górniczego
SOMINKI w prowincji Kiwu. Łupem padały także plony rolnicze, m.
in. kawa. Na okupowanych terenach wydobywano także złoto, zwykle w
dość prymitywnych warunkach, co często skutkowało wypadkami. Jak
alarmowała organizacja Human Rights Watch, ludność była zmuszana
do pracy przez wojsko, a w kopalniach pracowały także dzieci. Na
skutek rabunkowego wydobycia degradacji uległo także środowisko
naturalne. O skali zjawiska może świadczyć fakt, że Ruanda,
Uganda i Burundi praktycznie z dnia na dzień stały się
eksporterami złóż naturalnych, które na ich własnym
terenie występują w niewielkich ilościach. Eksport diamentów
z Ruandy wzrósł podczas wojny dwukrotnie, a diamentów
pięciokrotnie. Wartość złota eksportowanego przez Ugandę wzrosła
z 23 milionów dolarów do 105 milionów dolarów
rocznie. Rabunków dokonywali także rebelianci, którzy
m. in. konfiskowali pieniądze z miejscowych banków. Wiele
organizacji pozarządowych zajmujących się prawami człowieka
apelowało w tym czasie o bojkot „krwawych surowców”
eksportowanych przez okupantów Demokratycznej Republiki Konga.
Ale jak słusznie zauważa Michael Nest, nawet ścisłe embargo nie
rozwiązałoby sprawy. Korzyści z nielegalnego wydobycia surowców
czerpały bowiem także oficjalne władze państwowe, czyli rząd
Laurenta Kabili, a później jego syna Josepha. Kabila
finansował w ten sposób prowadzenie działań wojennych, na
przykład płacąc Zimbabwe za wsparcie wojskowe. Jednym słowem,
surowce naturalne nie tylko były jednym z powodów wybuchu
konfliktu w Kongu, ale też stały się głównym źródłem
jego finansowania i umożliwiły jego przedłużanie przez następne
lata.
Nasuwa się
zatem pytanie, kto jest kupcem zrabowanych surowców. W
przypadku takich minerałów jak kobalt czy koltan naturalnym
nabywcą będą firmy produkujące sprzęt elektroniczny. Czy
sprawdzają one, skąd pochodzą kupowane minerały? Na to pytanie
próbował odpowiedzieć duński dziennikarz Frank Poulsen w
filmie dokumentalnym „Krew w twoim telefonie”. Poulsen próbował
uzyskać od firmy Nokia informacje o dostawcach, a jedyne co dostał
po roku starań to bardzo wymijająca odpowiedź, według której
łańcuch dostawców i podwykonawców jest zbyt
skomplikowany, żeby można całkowicie go prześwietlić. Takie
wyjaśnienia wydają się mało przekonujące. Zachodnie firmy
zajmowały też bardziej aktywną postawę w tym procederze. Jak
podaje Maciej Konarski w Portalu Spraw Zagranicznych, międzynarodowe
konsorcja górnicze odegrały znaczącą rolę w wywołaniu i
przedłużeniu wojny w Demokratycznej Republice Konga. Firmy te miały
być aktywne i zawierać porozumienia z rebeliantami jeszcze przed
zdobyciem władzy przez Kabilę. Konarski wymienia tu: Consolidated
Eurocan Venture, członka konsorcjum Lundin Group; zajmującą drugie
miejsce na świecie pod względem wydobycia złota Barrick
Gold Corporation oraz największą poza sektorem naftowym firmę
wydobywczą Anglo American Corporation. Autor szczególną
uwagę zwraca na korporację American Mineral Fields Inc. (AMFI),
która choć na tle pozostałych jest graczem drugoplanowym,
odegrała w kongijskiej wojnie szczególną rolę. Już miesiąc
po wkroczeniu wojsk Kabili do Kinszasy AMFI
podpisało z jego rządem szereg kontraktów wartych 1,5
miliarda dolarów. Dotyczyły one wydobycia miedzi i kobaltu w
prowincji Katanga (wówczas Szaba), a także eksploatacji złóż
cynku w rejonie miasta Kipushi (Górna Katanga). Konarski idzie
nawet dalej, jego zdaniem poszczególni członkowie konsorcjum
mieli być zamieszani w kongijski konflikt jeszcze przed jego
wybuchem. Jeden z jego kierowników, Jean-Raymond
Boulle, współpracował bowiem z prezydentem Ugandy Yowerim
Musavenim i Paulem Kagame (wówczas jeszcze wiceprezydentem
Ruandy) jeszcze przed śmiercią prezydenta Ruandy Juvénala
Habyarimany w katastrofie lotniczej w kwietniu 1994 roku. Dlatego
pojawiły się teorie, jakoby biznesmeni związani z AMFI
mieli współfinansować zamach na prezydenta, a w 1995 roku,
kiedy konsorcjum oficjalnie powstało, plany przyszłych działań
wojennych w Demokratycznej Republice Konga miały być już gotowe.
Oczywiście nie ma dowodów na poparcie tej tezy, jednakże
szczególne uprzywilejowanie właśnie tego konsorcjum przez
rząd Kabili może wskazywać na wcześniejsze powiązania.
Współpraca ta nie trwała jednak długo, rząd Kabili
zrewidował bowiem kontrakty, przekazując uprawnienia do wydobycia
surowców południowoafrykańskiemu koncernowi Anglo
American Corporation.
I tak AMFI znalazło się po stronie rebeliantów walczących z
wojskami Laurenta Kabili. Działania rebeliantów Kabili
ograniczały się do współpracy z prywatnymi firmami. Jak
podaje Piotr Kucharski, autor książki „Zair 1996-1997”, pomoc
Stanów Zjednoczonych odegrała w tym konflikcie kluczową
rolę. Amerykański sprzęt wojskowy był dostarczany rebeliantom za
pośrednictwem lotnisk w Kigali i Entebbe (miasto nad Jeziorem
Wiktorii w Ugandzie). Waszyngton przyznał się później do
organizowania dla ADFL na terenie Runady, Konga-Brazzaville i
Demokratycznej Republiki Konga (wówczas Zairu) regularnych
szkoleń wojskowych. Nie należy również zapominać o
znaczącym udziale najemników w rebelianckiej armii,
pochodzących z Francji, Belgii, Ukrainy, Serbii, Chorwacji, RPA,
Angoli i Mozambiku. Oddział dowodzony przez serbskiego wojskowego
nazywanego pułkownikiem Dominikiem Yugo nazywany był Białym
Legionem i liczył około 300 osób.
Skutki
tej międzynarodowej gry o wpływy były dla mieszkańców
Demokratycznej Republiki Konga tragiczne. Różne źródła
szacują liczbę ofiar konfliktu na od 2 do nawet 4 milionów,
w zależności od tego, czy wliczane są także ofiary chorób
i głodu, będących następstwem wyniszczających działań
wojennych. Ciekawy opis tego, jak dziś wygląda życie we wschodnich
prowincjach Konga, pozostawił dziennikach "The
Daily Telegraph" Tim Butcher. Wybrał się on w podróż
śladami
XIX-wiecznego
podróżnika, Henry'ego Mortona Stanleya, od jeziora Tanganika
do rzeki Kongo, a potem aż do Oceanu Atlantyckiego, a swoje
przeżycia opisał w wydanej w 2007 roku książce „Rzeka krwi.Podróż do pękniętego serca Afryki”. Zdaniem autora
zbiorowa świadomość Kongijczyków jest ukształtowana przez
wieloletnie walk i nieustający strach:
Ludzie
doskonale pamiętają przebłyski z przeszłości - bestialstwo
pierwszych kolonialistów, późniejszy chaos, mordowanie
przywódców, korupcję dyktatorów,
najemników rozpętujących wojny zbyt skomplikowane,
by mogły zainteresować świat, rebeliantów hołdujących
kanibalizmowi. Zagraniczni dziennikarze wzdrygają się na
wspomnienie starej historii z lat sześćdziesiątych XX stulecia,
gdy gwałty zdarzały się tak często, że kiedy brytyjski reporter
podszedł do grupki uchodźców i zapytał: "Czy jest tu
jakaś zgwałcona zakonnica, która mówi po angielsku?",
nikt się nie zdziwił.
Pierwszy
etap podróży to właśnie Katanga i Maniema. Butcher opisuje
te prowincje jako miejsca, w których nie tyle czas
się zatrzymał, co w których czas się cofa. Tutaj to dziadek
opowiada wnukom o wynalazkach XX wieku, o motorach, prądzie
elektrycznym, o tym czym były samoloty. Tutaj prądu nie ma już od
lat, żadne urządzenia nie działają, a ludzie wrócili do
stanu, w jakim żyli w XIX wieku. Zagubione w dżungli wioski są
odcięte od świata. Dawne drogi zamieniły się w błotniste bajora,
a nieużywane tory pochłonęła dżungla. Jeszcze
tylko stary naczelnik stacji kolejowej przychodzi codziennie do pracy
z nadzieją, że kiedyś w kraju będzie znów normalnie i
pociągi zaczną jeździć. Kongo Butchera to kraj bez historii.
On jako obcokrajowiec więcej wie o historii Demokratycznej Republiki
Konga niż jej mieszkańcy. Tu nikt historii nie spisuje, nie buduje
się pomników ofiar masakr. Wiedza umiera wraz z najstarszym
pokoleniem, a w tym piekle na ziemi trudno dożyć starości.
Wszystko tu jest tymczasowe. Wsie to tak naprawdę tylko kilka
lepianek. Mieszkańcy zapytani, czemu nie zbudują sobie porządnych
domów, odpowiadają: „Po co? Przecież i tak zaraz przyjdą
kolejne bojówki i wszystko spalą”. Tutaj
najbezpieczniejszym miejscem jest dżungla. Stan pierwotny gwarantuje
przetrwanie. Bo to przed ludźmi trzeba się chować. Poza tym
dzikich zwierząt nie zostało już wiele. Przez te ciągle grabieże
ciężko coś uprawiać, czasem wyrośnie maniok, ale też nie zawsze
zdąży. Ludzie są niedożywieni, zjedli już większość zwierząt.
A przede wszystkim nie działa prawo, nie ma żadnych zasad. To chyba
jest dla ludzi najgorsze. Bojówki mogą zabijać kogo chcą,
kompletnie bez powodu i nie spotka ich żadna kara. Tak wygląda
pierwsze 1200 kilometrów podróży Tima Butchera -
motorem przez dżunglę i pirogą po rzece Kongo. Aż do Kisangani,
drugiego co do wielkości miasta w kraju. To pierwszy punkt trasy, w
którym jest bieżąca woda i elektryczność. Ale to tylko
jedna z nielicznych zalet miast w Kongu. Działania paraliżuje w
nich przerośnięta administracja i żarłoczna korupcja. Pozory
bezpieczeństwa sprawiają placówki ONZ-etu.
Chociaż
i tak wszyscy wiedzą, że w razie prawdziwego zagrożenia, to oni
ewakuują się pierwsi. Z tą całą tymczasowością ludzkiej
egzystencji kontrastuje majestatyczna rzeka Kongo, spokojnie tocząca
swoje wody w stronę Oceanu Atlantyckiego. Porażające w tym opisie
są nie tylko fatalne warunki życia i ciągłe zagrożenie ze strony
bojówek, ale i całkowita bezsilność Kongijczyków.
Ich państwo znajduje się praktycznie w stanie upadku, administracja
ani służby porządkowe nie spełniają swoich funkcji, nie ma do
kogo zwrócić się o pomoc. Niepokój budzie też raczej
powierzchowna działalność organizacji międzynarodowych,
ograniczających się do monitorowania sytuacji i pomocy
humanitarnej.
Sam
konflikt kongijski można też rozpatrywać w perspektywie kolejnej
porażki społeczności międzynarodowej. Pierwsza propozycja
wysłania do Zairu sił pokojowych pojawiła się już w listopadzie
1996 roku na szczycie prezydentów państw Wielkich Jezior w
Nairobi, w którym brały udział Tanzania, Kenia, Zambia,
Uganda, Erytrea, przewodniczący Organizacji Jedności Afrykańskiej,
a także wysłannicy z Republiki Południowej Afryki, Etiopii i
Kamerunu. Ze względu jednak na niestawienie się na szczycie
przywódców dwóch najbardziej zaangażowanych
państw – Zairu i Ruandy – ograniczono się do wezwania RPA o
zaprzestanie dostaw broni do Ruandy. 7 listopada Unia Europejska
zwróciła się do Rady Bezpieczeństwa ONZ o podjęcie działań
humanitarnych we wschodnim Zairze. Gotowość udziału zgłosiło
dwanaście państw, planowano wysłać na miejsce od 10 do 12 tysięcy
żołnierzy. Zanim jednak misja doszła do skutku uchodźcy z Ruandy
zaczęli wracać do domów, a media i opinia publiczna straciły
zainteresowanie konfliktem. Do interwencji nie doszło. Dopiero 16
czerwca 2000 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję,
nakazującą wycofanie obcych sił z terenu Demokratycznej Republiki
Konga. Przyjęto ją w obecności szefów dyplomacji państw
zaangażowanych w konflikt, w tym Ruandy i Ugandy. Jednakże w lipcu
Rada Bezpieczeństwa odroczyła wysłanie misji z powodu oporu
kongijskiego rządu. Fiaskiem zakończył się również
zorganizowany w tym samym roku szczyt w Lusace, jedynym co udało się
osiągnąć był przedłużenie mandatu Misja Stabilizacyjna
Organizacji Narodów Zjednoczonych w Demokratycznej Republice
Konga (MONUSCO). Niespodziewanym zwrotem okazała się śmierć
Laurenta Kabili w zamach w styczniu 2001 roku. Po zaprzysiężeniu
nowego prezydenta, Josepha Kabili, wznowiono negocjacje, które
w lipcu 2002 roku zakończyły się podpisaniem w Pretorii traktatu
pokojowego pomiędzy Ruandą i Demokratyczną Republiką Konga.
Traktat zakładał wycofanie wojsk ruandyjskich ze wschodnich
kongijskich prowincji. Dotyczył on zatem tylko zewnętrznego wymiaru
konfliktu, stanowiąc jedynie częściowe rozwiązanie problemu.
Kwestia licznych bojówek jeszcze przez lata miała pozostać
nierozwiązana.
24
lutego 2013 roku podpisano w Addis Abebie pod auspicjami ONZ kolejne
porozumienie pokojowe w sprawie wschodniej części Demokratycznej
Republiki Konga. Sygnatariuszami byli prezydenci Demokratycznej
Republiki Konga, Ugandy, Angoli, Burundi, Ruandy, Tanzanii, Zambii,
Republiki Środkowoafrykańskiej, Republiki Konga, Republiki
Południowej Afryki i Sudanu Południowego. Zgodnie z tym
porozumieniem brygada interwencyjna MONUSCO może brać udział w
walkach ze zorganizowanymi grupami rebelianckimi. Celem jest
demobilizacja zbrojnych grup, pomoc organizacjom niosącym pomoc
humanitarną i zapewnienie przestrzegania praw człowieka.
Słabe
zainteresowanie światowych mediów ruandyjskim konfliktem też
z pewnością ułatwiło prowadzenie działań zbrojnych i
eksploatację ogarniętego wojną kraju. O ile bowiem o ludobójstwie
w Ruandzie z 1994 roku mówiło się bardzo dużo, o tyle wojna
kongijska nie wzbudziła już aż takiego zainteresowania. Być może
opinia publiczna była już zmęczona konfliktami w tej części
Afryki. Trzeba też przyznać, że sytuacja w Demokratycznej
Republice Konga jest na tyle skomplikowana, że trudno ją w kilka
minut wyjaśnić osobie nieobeznanej z afrykańską polityką, a tyle
przeważnie poświęca się na jeden temat w ogólnokrajowych
serwisach informacyjnych. Ludobójstwo w Ruandzie dało się
łatwo wyjaśnić konfliktem etnicznym pomiędzy Hutu i Tutsi,
sytuacja w Kongu jest o wiele bardziej zawiła i choć element
etniczny również nie był tu bez znaczenia, nie wydaje się
on najważniejszym aspektem. Zaangażowanie zachodniego kapitału i
rządu Stanów Zjednoczonych w konflikt również
utrudniało sytuację, podanie takich informacji przez jakąkolwiek
redakcję bez twardych dowodów mogłoby się skończyć
pozwem. Oczywistym jest, że również w interesie samych
zainteresowanych nie leżało nagłaśnianie konfliktu. W kolejnych
latach zachodnia opinia publiczna była już zbyt zajęta atakami
terrorystycznymi, Afganistanem i Irakiem, żeby zwracać uwagę na
sytuację w Demokratycznej Republice Konga. A ta – pomimo
podpisanego porozumienia - jest niestabilna do dziś, ostatnie
doniesienia o starciach sił rządowych z rebelianckimi pojawiły się
30 grudnia 2013 roku, kiedy to uzbrojone grupy zaatakowały lotnisko,
koszary wojskowe i siedzibę publicznej telewizji. Akty przemocy
zanotowano także w stolicy prowincji Górna Katanga –
Lubumbashi.
Na
świecie są państwa, które na bazie bogactw naturalnych
zbudowały swoją potęgę. Zgoła inaczej jednak wyglądała
sytuacja w Afryce Subsaharyjskiej, czego najjaskrawszym przykładem
jest Demokratyczna Republika Konga. Choć warunków naturalnych
mogłyby jej pozazdrościć największe światowe potęgi, DRK
znajduje się dziś wśród dziesięciu najbiedniejszych krajów
świata. W państwie tym przez lata prowadzono rabunkową gospodarkę,
która doprowadziła je na skraj upadku. Systematyczny wyzysk
rozpoczął się jeszcze w czasach kolonializmu, a jego apogeum
nastąpiło podczas pierwszej i drugiej wojny domowej w drugiej
połowie lat dziewięćdziesiątych. W wschodniej części kraju
jeszcze przez następne dziesięciolecie toczyły się krwawe walki,
dzięki którym liczni watażkowie i wojskowi dorobili się
fortun. Złożoność konfliktu i zaangażowanie wielu stron przez
lata paraliżowały próby podjęcia działań pokojowych i
stabilizacji sytuacji w regionie. Pomimo etnicznego zaplecza
konfliktu, który na początku przez społeczność
międzynarodową traktowany był jako echo ludobójstwa w
Ruandzie, nie było innego równie ważnego powodu do
kontynuowania działań wojennych przez te wszystkie lata niż czysto
ekonomiczny. Biorąc po uwagę, iż popyt na występujące w
Demokratycznej Regulice Konga minerały nie zmniejsza się, a w
przypadku minerałów rzadkich nawet rośnie, kraj ten czeka
jeszcze długo droga do osiągnięcia stanu, który można by
nazwać stabilnym i pokojowym. I równie długa droga do
demokratyzacji. Usprawnienie systemu kontroli nad surowcami
mineralnymi jest też ogromnym wyzwaniem dla społeczności
międzynarodowej. Dopóki bowiem firmy nie będą musiały
rozliczać się ze źródeł pochodzenia wykorzystywanych
surowców, dopóty wojny o zasoby naturalne i gospodarka
rabunkowa będą opłacalne. Ważną rolę mogą tu też odegrać
konsumenci. Zgodnie z podstawową zasadą gospodarki rynkowej podaż
jest bowiem odpowiedzią na popyt. W Europie i Stanach Zjednoczonych
coraz większą popularnością cieszą się idee sprawiedliwego
handlu czy kupowania jedynie produktów cruelty-free.
Być może w przyszłości również idea unikania produktów
wytworzonych z surowców pochodzących z terenów
ogarniętych konfliktami i uzyskanych przy pomocy pracy przymusowej
zyska szerszy społeczny oddźwięk.
.svg.png)
Bibliografia:
-
-
-
-
-
-
-
-
Jaremczuk
E. J., Zair,
Demokratyczna Republika Konga, przemiany wewnętrzne i ich
implikacje międzynarodowe,
Wydawnictwo Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Elblągu,
Elbląg 2007.
-
-
-
-
-