piątek, 17 maja 2013

Rzeka krwi. Podróż do pękniętego serca Afryki


Tim Butcher wybrał się w podróż, dla której określenie szalona byłoby eufemizmem. To podróż samobójcza, przez region od lat targany wojną domową. I to nie jedną z wielu, a wojną która pochłonęła najwięcej ofiar od czasów II wojny światowej. Różne źródła podają od 4 do 5 milionów ofiar. Butcherowi marzy się podróż śladami XIX-wiecznego podróżnika, Henry'ego Mortona Stanleya, od jeziora Tanganika do rzeki Kongo, a potem aż do Oceanu Atlantyckiego. Autor pracuje nawet w tej samej gazecie, co Stanley. Też jest dziennikarzem "The Daily Telegraph". Ale wyprawa Stanleya to nie tylko podróżnicze osiągnięcie, od niej zaczęła się kolonizacja regionu. Zafascynowany opisami podróżnika król Leopold II postanowił objąć okolice rzeki Kongo belgijskim panowaniem. Przygotowania do podróży zajmują Butcherowi 10 lat. Dlaczego aż tak bardzo mu zależy? Bo Kongo to symbol, pęknięte serce Afryki, które zdaniem autora odzwierciedla wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na ten kontynent. Najpierw w postaci kolonializmu i to w najgorszej postaci. Nie bez powodu Joseph Conrad wybrał na miejsce akcji swojego "Jądra ciemności" właśnie Kongo Belgijskie. To najbogatszy w surowce kraj świata, którego mieszkańcy żyją w ubóstwie. W XIX wieku Europejczycy wywozili stamtąd kauczuk i miedź, dziś wywozi się głównie diamenty, kobalt i koltan. Te ostatnie to rzadkie minerały, niezbędne do produkcji sprzętu elektronicznego. Po kolonializmie przyszła krwawa dyktatura Mobutu Sese Seko, a po jego obaleniu niekończąca się wojna domowa. Tima Butchera denerwuje to, jak mało się o nieszczęściu tego kraju mówi w zachodnich mediach. Jakby świat kompletnie o nim zapomniał. O wydarzeniach w sąsiedniej Ruandzie mówiło się tak wiele. Czemu nikt nie pamięta o Kongu? Mnie tez to denerwuje i mam na ten temat nawet pewną teorię.

-------------------------------------- Uwaga! Długa dygresja!----------------------------------------

Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że telewizyjne programy informacyjne nie są po to, żeby się widz czegoś dowiedział, ale żeby się utwierdził w tym, co już wie. Widz nie lubi wcale, żeby mu ktoś świat do góry nogami przewracał. Jak moja 90-letnia babcia, która twierdzi, że kobiety nie pija wódki. I choćbym pół litra przy niej opróżniła, to nie zmieni zdania. Bo nie chce. I rzeczywiście, jeśli jest nawet jakaś nowa informacja, to i tak znaczna część materiału pokazuje wyraźnie, że świat wygląda właśnie tak, jak widz to sobie wyobrażał. Po pierwsze chodzi o to, żeby się widz nie przemęczył przed tym telewizorem po ciężkim dniu pracy. Bo, nie daj Bóg, zmieni kanał. No i poziom intelektualny też jest różny, więc trzeba zrobić tak, żeby jak najwięcej osób zrozumiało. Po drugie to polepsza samopoczucie widza, że taki jest mądry i tyle o świecie wie. Samopoczucie widza jest ważnie, jak mu się pogorszy to może, nie daj Bóg, zmienić kanał. A tu kryzys i budżet i tak się nie domyka. Nawet tzw. kontrowersyjne sprawy są już widzowi dobrze znane. Za czy przeciw aborcji? Za czy przeciw religii w szkołach? Widz to już słyszał setki razy, wie jakie argumenty padną po jednej i po drugiej stronie. Z podanych jak na tacy propozycji wybierze sobie to, co mu pasuje. Bez wysiłku wymyślania czegoś samemu. I też się lepiej poczuje. Ma zdanie na ważne tematy, jest na bieżąco. Albo poczuje się dobrze, bo popiera to, co jest określane jako nowoczesne i postępowe albo z drugiej strony - tradycyjne i honorowe. W tej czarno-białej bajce nie ma miejsca na szarości. Jakiś naukowiec chce zbadać rzeczywiste psychologiczne skutki wychowania w rodzinie stworzonej przez homoseksualistów? Fe! Wsadzamy do szufladki homofob i jedziemy dalej. Ale są też newsy problematyczne. Jak ostatnia sprawa zawalonej fabryki w Bangladeszu. I jak to widzowi wyjaśnić. Prawdę powiedzieć? Że matka ośmiorga dzieci zginęła, a dziecko niewiele starsze od twojego dziecka widzu, które od dwóch lat pracowało w fabryce, przygniotła ściana i ucięło mu nogi, bo ty widzu chcesz mieć tanią koszulkę z C&A i nie obchodzi cię, dlaczego jest tania? Bo przecież zarabiasz biedaku tylko 2 tysiące i nie stać cię na telewizor LCD 30 cali. Niech się bogaci martwią. Tego widzowi nie powiemy, bo zmieni kanał. Nie daj Boże. Widz ma czuć się dobrze. Woli słuchać, jacy źli są politycy, niż że sam tego polityka wybrał i nawet mu się nie chciało przeczytać programu wyborczego partii.

Niektórzy twierdzą, że podwójną moralność mamy w genach. Że to się zaczyna już w dzieciństwie. Mama pokazuje dziecku świnki: "Zobacz jakie śliczne prosiaczki!", potem czyta mu bajkę o mądrej śwince, co przechytrzyła wilka, który chciał ją pożreć. A potem... Daje dziecku schabowy na obiad. I nie widzi dysonansu. Widz ogląda materiał o obozach pracy gdzieś w Azji i bardzo współczuje pokazywanym ludziom. Ogólnie to dobry człowiek. Wysyła SMS-y o treści POMAGAM. A potem idzie kupić najki albo adidasy, wyprodukowane tam w Azji, i nie widzi dysonansu. I tu dochodzimy do pytania, dlaczego o ludobójstwie w Ruandzie z 1994 było tak głośno, a o najbardziej krwawym konflikcie na świecie od czasów II wojny światowej w Demokratycznej Republice Konga mówi się tak niewiele?  Bo konflikt pomiędzy Hutu i Tutsi łatwo wyjaśnić. Etniczne wojny plemienne. Po co więcej pytać? Oni tam tak mają, dzicy ludzie ot co! Nie to co my, wykształceni Europejczycy. Powyrzynali się i tyle. Ale szkoda człowieka, można dać 5 zł na akcję humanitarną. A to, co się dzieje w Kongu? Jak to wyjaśnić? Wojna o surowce. Ale gdzie te surowce? Rozejrzyj się widzu po swoim sprzęcie RTV i AGD. Tutaj. Ci rebelianci dalej tam są i mogą gwałcić nawet małe dziewczynki, żebyś ty miał nowy sprzęt. W promocji albo na raty. Bo przecież gdyby jego producenci nie kupowali surowców od pośredników, a ci od rebeliantów, sprzęt musiałby być dużo droższy. Ale skąd ja miałem wiedzieć? Z tym nic nie da się zrobić, to wielkie koncerny, tak jest świat urządzony - powie widz. Masz internet drogi widzu, świat jest globalną wioską. I nowego telefonu komórkowego w abonamencie też nie trzeba brać co roku. I jeszcze narzekać, że dali jakieś dwuletnie badziewie zamiast nowego Samsunga Galaxy. Zresztą koncerny też wcale nie chcą, żeby się obraz taki upowszechnił. Przekaz marketingowy jest zgoła inny. Masz prawo zrobić coś dla siebie! Dobrze, że jesteś na bieżąco z nowinkami technicznymi, zawsze taki nowoczesny. Masz świat u swoich stóp! Niestety widzu, u twoich stóp jest co najwyżej trup. Tego nikt by nie chciał usłyszeć w  programie informacyjnym po ciężkim dniu.

--------------------------------------Koniec długiej dygresji.-----------------------------------------------

Tak naprawdę, po odejściu Belgów, nie miał kto objąć władzy w Kongu. Za czasów kolonialnych nie dopuszczano przecież czarnych do pełnienia wyższych stanowisk w państwie, praktycznie nie było ludzi z wyższym wykształcenie. To idealna sytuacja dla karierowiczów, takich jak choćby Mobutu Sese Seko. Pierwsze wolne wybory wygrał jednak Patrice Lumumba. Problem z Lumumbą był taki, że miał on zapędy socjalistyczne i przychylnie wyrażał się o Związku Radzieckim. A Bruksela nie miała zamiaru rezygnować z kongijskich surowców. Lumumba został zamordowany. A w 1970 roku Mobutu Sese Seko, z poparciem Belgii i USA, dokonał przewrotu i objął urząd prezydenta. Butcher twierdzi, że Mobutu zrobił nawet coś więcej, niż tylko wrócił do tradycji rządów plemiennych. Bo przed Belgami władcy odpowiadali choćby przed swoim plemieniem i mogli zostać obaleni.  Mobutu nie musiał się tego obawiać, z bronią zafundowaną mu przez Waszyngton mógł pozbyć się wszystkich niepokornych. A jego rządy bywały krwawe. Autor przywołuje choćby historię przywódcy powstania Mulele Mai, Pierre'a Mulele, który zmarł w trakcie tortur, po tym jak obcięto mu genitalia i wszystkie kończyny. Ale Zachód był zadowolony, że ma stabilną sytuację w regionie. A sam Mobutu Sese Seko bardziej znany jest z kampanii afrykanizacji, w której pozamieniał wszystkie nazwy w kraju z francuskich na afrykańskie. W tym nazwę państwa na Zair. Dyktator wiedział jak żyć ze swoimi zagranicznymi sojusznikami, on i jego administracja, skorumpowana do granic możliwości, bogacili się na handlu surowcami. Mobutu był też przyjacielem prezydenta Habyarimany, którego zabójstwo w 1994 roku rozpoczęło rzeź Tutsich przez Hutu w Ruandzie. Mobutu sprowadził nawet zwłoki przyjaciela do Kinszasy, a morderców z Interahamwe zaprosił, aby schronili się w Kongu. To był początek końca dyktatora. Ruanda i Uganda wsparła przewrót Laurenta Kabili, który zajął miejsca Mobutu. Szybko się jednak okazała, że wojska ruandyjskie i ugandyjskie wcale nie chcą opuszczać bogatych w surowce mineralne prowincji Kiwu i Katanga. Siedem lat później, kiedy Tim Butcher wyrusza na swoją wyprawę, walki wciąż trwają. Zdaniem autora zbiorowa świadomość Kongijczyków jest ukształtowana przez te wieloletnie walki i nieustający strach:

Ludzie doskonale pamiętają przebłyski z przeszłości - bestialstwo pierwszych kolonialistów, późniejszy chaos, mordowanie przywódców, korupcję dyktatorów, najemników rozpętujących wojny zbyt skomplikowane, by mogły zainteresować świat, rebeliantów hołdujących kanibalizmowi. Zagraniczni dziennikarze wzdrygają się na wspomnienie starej historii z lat sześćdziesiątych XX stulecia, gdy gwałty zdarzały się tak często, że kiedy brytyjski reporter podszedł do grupki uchodźców i zapytał: "Czy jest tu jakaś zgwałcona zakonnica, która mówi po angielsku?", nikt się nie zdziwił. 

Pierwszy etap podróży to właśnie Katanga i Maniema. Butcher opisuje te prowincje jako miejsca, w których nie tyle czas się zatrzymał, co w których czas się cofa. Tutaj to dziadek opowiada wnukom o wynalazkach XX wieku, o motorach, prądzie elektrycznym, o tym czym były samoloty. Tutaj prądu nie ma już od lat, żadne urządzenia nie działają, a ludzie wrócili do stanu, w jakim żyli w XIX wieku. Zagubione w dżungli wioski są odcięte od świata. Dawne drogi zamieniły się w błotniste bajora, a nieużywane tory pochłonęła dżungla. Jeszcze tylko stary naczelnik stacji kolejowej przychodzi codziennie do pracy z nadzieją, że kiedyś w kraju będzie znów normalnie i pociągi zaczną jeździć. Kongo Butchera to kraj bez historii. On jako obcokrajowiec więcej wie o historii Demokratycznej Republiki Konga niż jej mieszkańcy. Tu nikt historii nie spisuje, nie buduje się pomników ofiar masakr. Wiedza umiera wraz z najstarszym pokoleniem, a w tym piekle na ziemi trudno dożyć starości. Wszystko tu jest tymczasowe. Wsie to tak naprawdę tylko kilka lepianek. Mieszkańcy zapytani, czemu nie zbudują sobie porządnych domów, odpowiadają: Po co? Przecież i tak zaraz przyjdą kolejne bojówki i wszystko spalą. Tutaj najbezpieczniejszym miejscem jest dżungla. Stan pierwotny gwarantuje przetrwanie. Bo to przed ludźmi trzeba się chować. Poza tym dzikich zwierząt nie zostało już wiele. Przez te ciągle grabieże ciężko coś uprawiać, czasem wyrośnie maniok, ale też nie zawsze zdąży. Ludzie są niedożywieni, zjedli już większość zwierząt. A przede wszystkim nie działa prawo, nie ma żadnych zasad. To chyba jest dla ludzi najgorsze. Bojówki mogą zabijać kogo chcą, kompletnie bez powodu i nie spotka ich żadna kara. Tak wygląda pierwsze 1200 kilometrów podróży Tima Butchera - motorem przez dżunglę i pirogą po rzece Kongo. Aż do Kisangani, drugiego co do wielkości miasta w kraju. To pierwszy punkt trasy, w którym jest bieżąca woda i elektryczność. Ale to tylko jedna z nielicznych zalet miast w Kongu. Działania paraliżuje w nich przerośnięta administracja i żarłoczna korupcja. Pozory bezpieczeństwa sprawiają placówki ONZ-etu. Chociaż i tak wszyscy wiedzą, że w razie prawdziwego zagrożenia, to oni ewakuują się pierwsi. Z tą całą tymczasowością ludzkiej egzystencji kontrastuje majestatyczna rzeka Kongo, spokojnie tocząca swoje wody w stronę Oceanu Atlantyckiego. Tim Butcher pokona jeszcze prawie 2 tysiące kilometrów, żeby zobaczyć ujście tej drugiej co do długości rzeki w Afryce.

Książka Tima Butchera "Rzeka krwi" to nie tylko relacja z podróży. To prawdziwe kompendium wiedzy o Demokratycznej Republice Konga. Niektórzy twierdzą, że dygresji o historii kraju jest za dużo. Ale jak inaczej zrozumieć skomplikowaną sytuację, w jakiej znaleźli się jego mieszkańcy? Butcher nie poszedł na łatwiznę. Nie opisał wzruszającej historii jednego człowieka. Ta książka ma większe ambicje. Chce być portretem pokoleń ludzi mieszkających w rejonie rzeki Kongo. I szczerze mówiąc nie pamiętam innej pozycji,  z której dowiedziałabym się o Afryce tak wiele. Poza tym Tim Butcher ma też dar syntezy, podobnie jak choćby Ryszard Kapuściński  potrafi analizować zastaną sytuację i wyciągnąć z niej wnioski. Nie będę próbowała rozsądzać, który typ reportażu jest cenniejszy. Jest przecież mnóstwo dobrych książek opisujących wydarzenia z typowo ludzkiej strony. Zostając w obszarze Afryki równikowej, wystarczy wspomnieć "Dzisiaj narysujemy śmierć" Wojciecha Tochmana czy ruandyjską trylogię Jeana Hatzfelda. Tyle, że po przeczytaniu kilku takich książek, człowiek chciałby wiedzieć coś więcej. Nie tylko, co spotkało bohaterów, ale dlaczego to się wydarzyło. Ta pozycja to właśnie próba pogłębionej analizy. Jak na reportaż mało w "Rzece krwi" opisów spotykanych ludzi i mijanych miejsc. Autor czasem nawet przyznaje się przed czytelnikami do słabości, że był albo zbyt zmęczony całodzienną wędrówką i upałem, albo zbyt przestraszony wizją spotkania z bojówkami, żeby zadawać dodatkowe pytania i poznawać mieszkańców. Nawet mimo tych wad książka to prawdziwe arcydzieło. I pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika Afryki.

PS Zainteresowanym tematem polecam też film dokumentalny "Krew w twoim telefonie" oraz raport portalu psz.pl "Surowce - przekleństwo Afryki".

źródło: ecsmedia.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz