Moda na sztuki na podstawie filmów na dobre zagościła na deskach stołecznych teatrów. Bardziej naturalna wydaje się droga w odwrotną stronę, ale nie ma co przekreślać samej idei. Swoją filmową propozycję ma też Teatr Powszechny, który wystawia uwspółcześnioną wersję komedii z okresu PRL-u Dziewczyny do wzięcia. Na pewno jest to sztuka dużo lepsza niż Miłość blondynki Och-Teatru, którą niedawno opisywałam. Ale to akurat żadne zaskoczenie. Spektakle Powszechnego zwykle bywają lepsze od tych w obu teatrach Krystyny Jandy. Miłość blondynki to po prostu gorsza wersja filmu plus kilka nieśmiesznych żartów. Piotr Rowicki, scenarzysta Dziewczyn do wzięcia, postarał się bardziej. Nie tylko uwspółcześnił historię z filmu Janusza Kondratiuka, lecz także podjął całkiem udaną próbę nakreślenia ironicznego obrazu współczesnej Warszawy.
Trzy dziewczyny: sklepowa Grażyna (Eliza Borowska), fryzjerka Dżasta (Katarzyna Maria Zielińska) i pracownica domu kultury Edzia (Agnieszka Przepiórska) przyjeżdżają na jeden dzień do stolicy, żeby spotkać się z poznanymi na facebookowym czacie chłopakami. Rowicki bardzo sprytnie wymienił charakterystyczne elementy z filmowego pierwowzoru. Chłopcy to już nie inżynier i magister, a manager i account, którzy tak naprawdę pracują w Starbucksie. Dziewczyny nie zamawiają już kremu sułtańskiego, a creme de crevette. Bohaterowie poza XXX piętrem Pałacu Kultury odwiedzają też Muzeum Powstania Warszawskiego i pijalnię wódki. Nie wystarcza już byle mieszkanie z przydziału, teraz trzeba mieć apartament w żaglu Libeskinda. Właściciel mieszkania nie jest już kelnerem w nocnym klubie, a prezenterem pogody w ogólnopolskiej telewizji, który w niecenzuralny sposób zwraca uwagę współpracowników na brudny monitor. Nawet dziewczyny nie nucą już w pociągu przebojów Czerwonych Gitar, tylko Piosenkę księżycową Varius Manx. Od 1972 roku zmieniły się też kobiece i męskie role. Dziewczyny w spektaklu to nie niewiniątka, które trzeba podstępem zaciągać do łóżka. Tyle że mężczyźni nie potrafią już odegrać dawnej roli, więc i tak nic z tego nie wyjdzie.
Nie zmieniła się tylko mentalność. Bohaterowie cały czas pozują na kogoś, kim nie są. Dlatego w dialogach nie trzeba było aż tak dużo zmieniać. Wiktor (Michał Napiątek) i Mike (Grzegorz Falkowski) to ucieleśnienia stereotypu hipstera. Mówią dużo i używają trudnych słów, żeby ukryć jakoś fakt, że tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia. Ich paplanina robi się w pewnym momencie męcząca. Gdybym była reżyserem, pewnie trochę ukróciłabym im kwestie. Przy tych dwóch małomiasteczkowa przyziemność dziewczyn zyskuje sporo uroku. Wszystko to do czasu, aż na scenę wkroczy Zibi (Piotr Ligienza). Pan pogodynka imię zawdzięcza zapewne Zbigniewowi Buczkowskiemu, który w filmowym pierwowzorze jako pierwszy zanucił Pieski małe dwa. Ta postać kradnie cały spektakl. Choć pod względem aktorstwa innym też trudno by było cokolwiek zarzucić, to właśnie kreacja Piotra Ligienzy na długo pozostaje w pamięci. Od strony reżyserii też nie jest źle, choć pewnie mogłoby być nieco lepiej.
źródło: news.o.pl |
"Nie zmieniła się tylko mentalność. Bohaterowie cały czas pozują na kogoś, kim nie są" To się nigdy nie zmieni. "Poza jest wszystkim" - tak pokrótce można zdefiniować tych którzy MUSZĄ być zaakceptowani. Oczywiście gdy odpuszczą, stwierdzą że świat stoi otworem, możliwości jest milion. No ale cóż... Mam nadzieję że sztuka zagości u mnie w mieście. Pierwowzór Kondratiuka, genialny. Moja ulubiona scena, to ta gdy jedna z dziewczyn już nie może zjeść tych pieprzonych lodów. Ale je, by tylko nie urazić potencjalnych kawalerów z wielkiego miasta :). Świetny film.
OdpowiedzUsuńFilm obejrzałam sobie drugi raz po spektaklu, żeby mieć porównanie. Widziałam go dawno temu i też najbardziej zapadła mi w pamięć scena w kawiarni.
Usuń