Na początek krótkie wyjaśnienie, a mianowicie: czy ta książka promuje weganizm? Tak. Ale nie będzie tu słowa o empatii czy prawach zwierząt. "Jeść, by żyć" to zgoła odmienne i całkowicie egoistyczne spojrzenie na dietę. Jedzenie jest tu tylko środkiem, aby cieszyć się dobrym zdrowiem i długim życiem. A taki stan, zdaniem Fuhrmana, można osiągnąć tylko komponując swoją dietę ze świeżych warzyw i owoców. Autor nie jest przy tym restrykcyjny, zgodnie z jego zaleceniami ze źródeł roślinnych powinno pochodzić 90% uzyskiwanych przez nas codziennie kalorii. W ramach pozostałych 10% można czasem pozwolić sobie na nabiał lub mięso.
Joel Fuhrman jest lekarzem z wieloletnią praktyką, znanym z leczenia przewlekłych chorób poprzez radykalne zmiany w diecie. Tak naprawdę jego rady nie są niczym nowym. Wiele razy słyszeliśmy już, że zdrowo jest unikać przetworzonej żywności, jeść dużo warzyw i owoców, czy też nie zapominać o codziennej aktywności fizycznej. Tak naprawdę stanowi to pewien paradoks. Z jednej strony w naszej kulturze bardzo ceni się zdrowie. Mówimy przecież, że zdrowie jest najważniejsze i najbardziej boimy się utraty zdrowia. Z drugiej niewielki ułamek z nas o to zdrowie dba. Nie mamy na to czasu ani chęci. Nie wiem, czy jest to bardziej kwestia myślenia magicznego ("Może jednak nie zachoruję") czy raczej fatalistycznego ("W dzisiejszych czasach wszystko jest takie zatrute, że i tak nic mi nie pomoże"). "Jeść, by żyć" Fuhrmana to w dużej mierze książka motywacyjna, która ma nas przekonać, że jednak mamy wpływ na to, co się dzieje z naszym ciałem. Żyjemy w końcu w czasach i warunkach, w których wreszcie możemy pozwolić sobie na przebieranie w obfitości jedzenia. Ten dobrobyt - zamiast wydłużać ludziom życie - zaowocował jednak epidemią nowotworów i chorób serca. Kwintesencją takiego dietetycznego samobójstwa jest dla Fuhrmana dieta amerykańska, pełna fast foodów i wysoko przetworzonej żywności:
Amerykanie to populacja nałogowców, chorobliwie się objadających, alergicznych i chorowitych. Jedz jak większość Amerykanów, a zapadniesz na mnóstwo chorób jak oni.
"Jeść, by żyć" to także podręcznik dla odchudzających się. Fuhrman podkreśla bowiem, że otyłość nie jest normalnym stanem organizmu i zwykle skraca jego żywot o co najmniej kilka lat. Zdrowy = szczupły. Autor przytacza też szereg badań dowodzących związku niewłaściwej diety z poważnymi chorobami. Szczególnie dużo z nich dotyczy negatywnego wpływu na zdrowie spożycia białek zwierzęcych. W pamięć zapadły mi zwłaszcza badania przeprowadzone w Chinach. Okazało się, że w prowincjach, w których je się dużo mięsa, zapadalność na raka była nawet kilkusetkrotnie wyższa niż w prowincjach, gdzie dieta oparta jest na pokarmach roślinnych. A trzeba przy tym pamiętać, że nawet najbogatsi Chińczycy jedzą i tak mało mięsa w porównaniu z Amerykanami. Fuhrman obnaża też inne mity związane z pokarmem odzwierzęcym, jak choćby ten, że mięso jest najlepszym źródłem białka (brokuły zawierają go dużo więcej). Autor nie ma wątpliwości, że picie mleka wcale nie uchroni nas przed osteoporozą. Nie zostawia też suchej nitki na organizacjach, które stworzyły obowiązujące przez długie lata piramidy żywienia i zwraca uwagę na fakt ich finansowania przez związki producentów mięsa i nabiału. Wszystko to może budzić u czytelników opór, Fuhrman sam przyznaje, że zmienić podejście do białek zwierzęcych to niemalże jak zmienić religię. Jedzenie mięsa jest głęboko osadzone w naszej kulturze. Przekonanie o jego odżywczej wartości wynieśliśmy w końcu od naszych rodziców, a oni od dziadków. Przecież dawniej jedzenie tłustego mięsa było uznawane za synonim dobrobytu! W wielu miejscach na świecie to ciągle niedoścignione marzenie.
Wielu nałogowych zjadaczy produktów pochodzenia zwierzęcego uwierzyłoby, że ziemia jest płaska, gdyby tylko mogli posłużyć się takim argumentem, by usprawiedliwić spożycie tłustego mięsa, masła i sera.
Wegetarianie nie są jednak w tej książce uprzywilejowani, autor zwraca uwagę, że nawet oni często nie odżywiają się zdrowo. I tu trafił w dziesiątkę! Jestem tego najlepszym przykładem, bo chociaż wegetarianką jestem od la, to mnóstwo w mojej diecie takich produktów jak sól, białe pieczywo czy makaron.
Bez względu na to, czy jesteśmy wegetarianami, czy też do diety włączamy niewielkie ilości produktów pochodzenia zwierzęcego, w celu utrzymania się w dobrym zdrowiu większość kalorii musimy pobierać z żywności składającej się z nieprzetworzonych roślin. Jedynie taka żywność skutecznie chroni przed poważnymi chorobami.
Fuhrman wprowadza też pojecie gęstości odżywczej. Jego zdaniem nie ma znaczenia, ile kalorii jemy, ale ile w danym pokarmie przypada na kalorię substancji odżywczych. Jeśli odżywiamy się jedzeniem ubogim w witaminy i składniki mineralne, nawet przejedzeni ciągle będziemy niedożywieni. W książce możemy znaleźć szczegółową klasyfikację żywności pod względem wartości odżywczej w skali od 0 do 100. Najwyżej znalazły się zielone warzywa liściaste, na samym dole zaś - słodycze. Chyba najlepsze w tej diecie jest to, że pokarmy o wysokiej gęstości odżywczej można jeść właściwie bez umiaru.
Kiedy porównano tych, którzy jedli pokarmy o niskiej gęstości kalorycznej, jak warzywa i owoce, z tymi, którzy jedli pokarmy bardziej kaloryczne, okazało się, że ci drodzy dziennie pobierali w pokarmie dwa razy więcej kalorii od tych pierwszych, nim zaspokoili głód.
"Jeść, by żyć" to typowa amerykańska publikacja popularnonaukowa. Książka jest napisana językiem zrozumiałym dla każdego. Poza tym rozdziały rozpoczynają się motywującymi historiami pacjentów doktora Fuhrmana, którym dzięki jego diecie udało się zrzucić nawet kilkadziesiąt kilogramów i wyleczyć się z poważnych chorób. Nie można jednak tej książce zarzucić braku profesjonalizmu, przypisy odsyłające do badań i publikacji, na które powołuje się autor, stanowią czasem większą część strony. Na końcu "Jeść, by żyć" znajdziemy też przykładowe jadłospisy i naprawdę niezłe przepisy, jak choćby na batoniki z płatków owsianych czy fasolowe burgery.
PS Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że polskie wydanie wprowadza czytelnika w błąd odnośnie tytułu naukowego autora. Ze znalezionych przez mnie informacji wynika że, Joel Fuhrman jest lekarzem medycyny (M.D.), tymczasem na polskiej okładce widnieje dr Joel Fuhrman. Co prawda potocznie nazywa się lekarzy doktorami, ale jednak żeby posługiwać się tym tytułem oficjalnie, należałoby mieć doktorat (czyli odpowiednik amerykańskiego Ph.D.).
Brzmi zachęcająco! Widać, że autorowi zależy, aby przekazać jak najwięcej informacji na temat dobrego żywienia i to jeszcze w prostym języku.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:) ludzietworzaswiat.blog.pl