poniedziałek, 3 lutego 2014

Taniec szczęśliwych cieni


Jubilee nie jest rodzinnym miastem Alice Munro, ale mogłoby nim być. Bo czym się właściwie różni Jubilee od Wingham czy jakiegokolwiek innego miasteczka w Kanadzie? Ludzie rodzą się tam, kochają i umierają niezauważeni przez resztę świata. Wydarzenia z Jubilee mogą zresztą przypominać te z Wingham, bo w prozie Munro sama historia ma większe znaczenie niż konkretne miejsce i czas. Noblistka zapytana kiedyś, czy czerpie inspiracje ze swego rodzinnego miasteczka, odpowiedziała:
To jest właśnie tutaj takie niesamowite. Przeszłość jest taka obecna. Ludzie przejeżdżają przez to miasto i myślą, że to tylko kolejne małe miasteczko w Ontario, ale kiedy znasz opowieści, znasz całą historię, widzisz ją wszędzie.* 
Taniec szczęśliwych cieni to debiutancki zbiór opowiadań autorki z 1968 roku.  Po lekturze Za kogo ty się uważasz miałam wobec niego wysokie oczekiwania, które nie do końca zostały zaspokojone. Widać, że styl Munro dopiero się tu budował i pewne rzeczy miały później się rozwinąć. Teksty są dobre i spójne, ale nawet jak na kogoś, kto słynie z krótkich form, nieco nazbyt szkicowe. Autorka bardzo skąpo wydziela czytelnikom szczegóły z życia swoich bohaterów, nieraz każąc się zadowolić jedynie krótkim przebłyskiem. Niemal czujemy emocje bohaterów, ale ciągle bardzo niewiele o nich wiemy. Jak dotarli do tego punktu i dokąd pójdą, kiedy opowiadanie już się skończy? Gdzie komiwojażer Braci Walker poznał kobietę ze swoją przeszłości, którą teraz postanowił odwiedzić, i dlaczego się rozstali? Czy szpitalne urodziny Myry będą jej ostatnimi? Tego już Munro nam nie zdradza. W sferze domysłów pozostaje też, czy bohaterowie mają ze sobą coś wspólnego, zwłaszcza że niektórzy są do siebie bardzo podobni. Nie wiemy, czy wszyscy są z  Jubilee, ale jeśli mieszkają gdzie indziej, to jest to bardzo podobne miejsce.  Stała pozostaje atmosfera, nieco duszna i przytłaczająca. Wszystko toczy się tu własnym rytmem. Śmierć, samotność czy odrzucenie są tylko częściami życia i nikt nie zamierza się nad nimi zbytnio pochylać. Nawet wielkie dramaty są tu ciche i przytłoczone przez codzienność. Munro zdaje się nam pokazywać, że to właśnie codzienność odgrywa w ludzkim życiu decydującą rolę. Ona nie przemija i nie można od niej uciec.

Polskiego czytelnika może w tym zbiorze zaskoczyć jeszcze jedno. Choć akcja części z opowiadań ma miejsce w latach czterdziestych, ja nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że czytam co najmniej o latach osiemdziesiątych. Nie chodzi nawet o to, że tu nie ma II wojny światowej ani powojennych zniszczeń. To raczej przepaść cywilizacyjna. Bohaterowie Munro mają łazienki z bieżącą wodą, podłogi w kuchni wyłożone linoleum, a wieczorami oglądają telewizję. Gdyby ktoś kazał mi wyobrazić sobie te lata, prędzej pomyślałabym o wodzie przynoszonej ze studni i drewnianej sławojce za stodołą. W jednym z opowiadań matka szyje bohaterce sukienkę na "starej maszynie z napędem nożnym". Taka maszyna Singera jeszcze gdzieś w mojej rodzinie jest i sama miałam na niej skracane spodnie. Jedyną różnicą jest, że w latach dziewięćdziesiątych nosiło się już dżinsy.

źródło: www.wydawnictwoliterackie.pl


* "Where Alice Munro found her stories"

2 komentarze:

  1. O, ja nawet się nie skupiłam na tym. Umknęło mi , że takie współczesne udogodnienia mieli, widać historia mnie wciągnęła i nie skupiałam się na szczegółach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę w końcu sięgnąć po Noblistkę.

    OdpowiedzUsuń