Wielkie piękno
Ten film ma dwóch bohaterów. Pierwszym jest Jep Gambardella (Toni Servillo), dziennikarz i lew salonowy, bez którego nie może obyć się żadne przyjęcie w mieście. Drugim - Rzym, wieczny i piękny. Jep przyjechał do Rzymu czterdzieści lat wcześniej właśnie po to, żeby to piękno odnaleźć. Na próżno. Chociaż cały czas jest nim otoczony, nie może go dosięgnąć. Życie wśród rzymskiej elity wcale nie pomaga. Imprezy do rana, drogie garnitury i piękne kobiety tylko wypełniają pustkę. Jak stwierdza sam bohater, wszyscy tu są na skraju rozpaczy. Jedni przesiąkli cynizmem, inni po prostu się oszukują. Jep napisał w życiu tylko jedną książkę, cztery dekady temu. Do następnych zabrakło mu inspiracji. Wiedziony tęsknotą godzinami przemierza ulice Wiecznego Miasta. I choćby dla Rzymu warto ten film obejrzeć, tak pięknie jak Paolo Sorrentino nie pokazał go chyba jeszcze nikt.
Wielkie piękno to film tyleż piękny, co złośliwy. A złośliwość szybko przeradza się w gorycz. Przewija się tu cała galeria niezwykłych postaci, od artystki, która uderza głową w mur, bo słyszy bliżej nieokreślone wibracje, do stuczteroletniej świętej, jedzącej tylko korzonki. Najbardziej dostało się światkowi artystycznemu, który wybujałym ego usiłuje zakryć własną nijakość. Epidemia pustoty dotarła też do instytucji kościelnych. Gdy Watykan odwiedza święta, wszyscy chcą tylko zrobić sobie z nią zdjęcie. Piękno i miłość są tuż obok, tyle że nikt nie chce po nie sięgnąć. Nawet Jep, mimo całej swojej tęsknoty, nie potrafi porzucić dotychczasowego życia.
Wielkie piękno to reżyserska perełka. Zaskakują nietypowe ujęcia i zestawienia scen, a fabuła ociera się momentami o realizm magiczny. Pomimo całej swojej goryczy ten film nadal jest piękny. Sorrentino nie odbiera nadziei. Wręcz przeciwnie, pokazuje, że na świat można patrzeć na wiele różnych sposób i najważniejsze to nie przyzwyczajać się za bardzo do jednego. Bo wtedy staniemy się jego więźniami.
Hipnotyzer
Hipnotyzer jest jednym z tych filmów, który się podoba, dopóki widz nie wie, co się naprawdę stało. Potem okazuje się, że intryga wcale nie była tak ciekawa, jak można było się spodziewać. Całość ratuje tylko skandynawski talent do tworzenia mrocznego klimatu. Oni muszą się z tym rodzić, albo po prostu nabywają tę zdolność, spędzając podczas zimy długie godziny w ciemności.
Jeden z najbardziej znanych szwedzkich reżyserów, Lasse Hallstrom, wziął się do ekranizacji bestsellerowej powieści swojego rodaka Alexandra Ahndorila (wydanej pod pseudonimem Lars Kepler). Hipnotyzer to rasowy kryminał. Zaczyna się od brutalnego morderstwa rodziny, z której przeżywa tylko nastoletni syn. Niestety chłopiec jest w śpiączce i nie może zeznawać. Dlatego komisarz Joona Linna (Tobias Zilliacus) prosi o pomoc znanego psychologa i hipnotyzera Erika Barka (Mikael Persbrandt). Ten drugi pewnie by się nie zgadzał, gdyby wiedział, że udział w śledztwie zagrozi bezpieczeństwu jego rodziny. Zaczyna się naprawdę dobrze. Jest tajemniczo, a od kilku scen ciarki przechodzą po plecach. Później fabuła się rozmywa. Śledztwa w filmie jest niewiele, a komisarz Linna momentami wydaje się zbędny. Hallstrom wpadł w pułapkę, której ofiarą padło już wielu reżyserów. Nie udało mu się oddać ciągu przyczynowo-skutkowego, zbyt wiele rzeczy wyjaśnia się tu samo. Co gorsza, kiedy widz wie już, kto zabił, mroczny klimat robi o wiele mniejsze wrażenie. Po reżyserze Co gryzie Gilberta Grape'a można się było spodziewać czegoś lepszego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz