niedziela, 29 marca 2015

Difret, czyli o grzechach kina zaangażowanego

Porwanie przyszłej żony może się wydawać całkiem romantyczne, zwłaszcza że w wielu kulturach, w których było praktykowane, stało się tylko zwyczajem, pozbawionym głębszego znaczenia jak biały welon czy oczepiny. Niestety są miejsca na świecie, gdzie porwania pozostały tym, czym były zawsze - formą seksualnej przemocy. O tej ciemnej stronie mówi wyświetlany na ekranach polskich kin Difret.

Producentem tego amerykańsko-etiopskiego filmu jest Angelina Jolie i w zasadzie można to uznać za część jej działalności charytatywnej. Difret opowiada o pracy prawniczki i działaczki na rzecz praw kobiet w Etiopii Meazy Ashenafi, a konkretnie o pewnej przełomowej dla niej sprawie. Recz dzieje się w latach dziewięćdziesiątych na wsi położonej trzydzieści kilometrów od Addis Abeby. Czternastoletnia Hirut zostaje porwana w drodze powrotnej ze szkoły. Pobita, zgwałcona i przestraszona dziewczynka zabija swojego porywacza. Lokalna społeczność domaga się dla niej kary śmierci, a centralne instytucje nie bardzo chcą mieszać się do prawa zwyczajowego. I wtedy pojawia się Meaza Ashenafi, żeby uratować niewinną ofiarę. Wszyscy znamy ten typ filmów, co ważniejsze postacie historyczne czy bardziej znani laureaci Pokojowej Nagrody Nobla mają na swoim koncie co najmniej jeden taki. 


Nie oznacza to, że film Zeresenaya Mehariego jest zły, ogląda się go z przyjemnością, a nawet zainteresowaniem, i to nie tylko dlatego, że trzeba, bo temat jest ważny. Dla mnie największą atrakcją było oglądanie codziennego życia w Etiopii oraz tych wszystkich kulturowych niuansów, na które reżyser niepochodzący z tamtego regionu pewnie nie zwróciły uwagi. Meron Getnet sprawdza się w roli Meazy, a młodziutka Tizita Hagere świetnie poradziła sobie jako Hirut. Film jest jednak obarczony ciężkim brzemieniem dydaktyzmu, a przez to niestety momentami schematyczny i przewidywalny. W określonych momentach mamy się wzruszać, a w innych potępiać. Reżyser nie pozostawia widzowi pola na interpretację czy własne emocje. Porywacze mają być wyklęci, a prawniczki zaliczone w poczet wybawicieli. Doceniam oczywiście ogrom pracy, jakie Meaza Ashenafi i jej współpracownice włożyły w poprawę sytuacji etiopskich kobiet, niemniej wolałabym, żeby filmy, które oglądam, było trochę mniej czarno-białe. 

Chyba powinnam się cieszyć, że afrykańskie filmy pojawiają się w polskich kinach. W tym miesiącu etiopski Difret, w przyszłym tanzański Biały cień, który ma opowiadać o problemie albinosów. To wszystko ważkie problemy, ale czy zawsze musimy oglądać tylko to najczarniejszą stronę kontynentu? Wojny, głód, okrutne zwyczaje - to przecież tylko część całego obrazu. Z niecierpliwością czekam na czas, w którym w naszych kinach zacną wyświetlać filmy o jasnej stronie Afryki, i to nie tylko na takich festiwalach jak Afrykamera, ale po prostu w podczas weekendowego seansu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz