wtorek, 18 grudnia 2012

Filmem w islamistów


Są takie filmy, na których z emocji nie możesz wysiedzieć, chociaż i tak domyślasz się, jak się skończą. Taka jest "Operacja Argo". Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach, przez co zakończenie nie jest tajemnicą. Nie psuje to jednak oglądania, a wręcz dodatkowo wprawia w swego rodzaju osłupienie. Jak coś takiego mogło się udać?

Na początku filmu dostajemy krótką powtórkę z historii. Ostatnim szachem Iranu był Mohammad Reza Pahlawi (opisany przez Kapuścińskiego w książce "Szachinszach"), panujący od 1941 roku. Z czasem zaczął narastać konflikt pomiędzy nim a demokratycznie wybranym premierem Mohammadem Mossadekiem, który chciał znacjonalizować szyby naftowe. Pomysł ten nie spotkał się z ciepłym przyjęciem przez Stany Zjednoczone. W 1963 roku CIA przeprowadziło w Iranie zamach stanu, na skutek którego dotychczasowy szach został dyktatorem i marionetką rządu USA. Szach nie był lubiany, co zrozumiałe, skoro lubił prowadzić wystawny tryb życia, kiedy wielu jego poddanych głodowało. W 1979 roku w kraju zaczęło wrzeć, już w styczniu Mohammad Reza Pahlawi uciekł za granicę. I tu zaczyna się akcja "Operacji Argo".

Szach Mohammad Reza Pahlawiźródło: i-cias.com

Przenosimy się na niespokojne ulice Teheranu. Jest 4 listopada 1979 roku, wzburzony tłum protestuje przed ambasadą Stanów Zjednoczonych, żądając wydania zbiegłego szacha. W środku przerażeni pracownicy niszczą dokumenty. Szóstce z nich uda się uciec na chwilę przed tym, jak rozjuszony tłum wedrze się do budynku. Znajdują schronienie w rezydencji kanadyjskiego ambasadora Kena Taylora (Victor Garber). CIA ma twardy orzech do zgryzienia, jak wywieźć z kraju, strzeżonego lepiej niż niejedno więzienie, sześcioro ludzi, zanim znajdą ich rewolucjoniści ajatollacha Chomeiniego? Specjalista od eksfiltracji Tony Mendez (Ben Affleck) ma dość nietypowy plan, chce wywieźć ich jako członków ekipy produkcyjnej nieistniejącego filmu. Swoją drogą Ben Affleck nieco wybielił bohatera, wcielając się w jego rolę - dosłownie - Antonio Mendez był bowiem pochodzenia meksykańskiego.

źródło: www.personsoftaste.com

"Operacja Argo" to prawdziwy wyścig z czasem. Jestem pod wrażeniem Bena Afflecka, nie tyle jako aktora, ale też reżysera. W filmie czuć napięcie, nieustanne zwroty akcji podkręcają atmosferę, los bohaterów cały czas wisi na włosku, zadecydować może o nim nawet jeden niewłaściwy gest, zwrócenie na siebie uwagi w nieodpowiednim momencie. Ale nawet nie to najbardziej podobało mi się w "Operacji Argo". Przy całej tej tematyce film wcale nie jest ciężki. Trio: Tony Mendez, charakteryzator John Chambers (John Goodman) i reżyser Lester Siegel (Alan Arkin) świetnie się bawi, grając filmowemu światu na nosie. Panowie przypadną do gustu zwłaszcza wielbicielom ironicznego humoru, nie zostawią bowiem na Hollywood suchej nitki. Wyszło znakomicie, nawet jeśli to propaganda wychwalająca amerykańskie służby specjalne, to ja ją kupuję.

W rzeczywistości tego dnia z ambasady uciekły dwie grupy dyplomatów. Pierwsza z nich, pod wodzą kierownika urzędu konsularnego Richarda Morefielda, została jednak złapana. Druga, ta której losy śledzimy w filmie, chciała dostać się do ambasady brytyjskiej, jednak na drodze stanęła jej grupa protestujących Irańczyków. Dyplomaci tułali się kilka dni po prywatnych mieszkaniach, wreszcie Robert Andres (w filmie gra go Tate Donovan) skontaktował się ze swoim przyjacielem, kanadyjskim urzędnikiem ds. imigracji,  Johnem Sharedownem. Resztę z 79 dni w ukryciu grupa dyplomatów spędziła w jego domu i w rezydencji kanadyjskiego ambasadora. Ucieczka też nie była aż tak dramatyczna jak w filmie, grupy uciekinierów nie uratowały ułamki sekund, ale i tak ciężko mi sobie wyobrazić, co musieli czuć przechodząc przez odprawę z kanadyjskimi paszportami w rękach. Małym rozdźwiękiem pomiędzy fabułą filmu a rzeczywistością jest fakt, że Amerykanie odlecieli do Frankfurtu, a nie do Zurychu.

źródło: filmweb.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz