Liao Yiwu to chiński dziennikarz i pisarz niezbyt lubiany przez reżim. Interesuje go to, co władze najchętniej zamiotłyby pod dywan. Zbiera opowieści przedstawicieli najniższych klas społecznych, osób niewygodnych politycznie, dawnych ofiar maoistowskich kampanii. Byłam pod ogromnym wrażeniem jego Prowadzących umarłych, dlatego kiedy tylko dowiedziałam się o nowej książce, natychmiast pobiegłam do księgarni. I nie pożałowałam!
Podczas zbierania materiałów do poprzedniej książki, zwłaszcza tych dotyczących wyznawców`zwalczanej przez Partię praktyki Falun Gong, Liao Yiwu dowiedział się o jeszcze jednej marginalizowanej w Chińskiej Republice Ludowej grupie - chrześcijanach. Nowa książka nosi tytuł Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach. Już sam fakt przetrwania można by rozpatrywać w kategoriach cudu. Los chrześcijan na chińskiej ziemi nigdy nie był lekki. Zaraz po przybyciu misjonarzy duchowni i wierni stali się celem ataków podczas powstania bokserów. Apogeum antyreligijnych kampanii nastąpiło jednak dopiero za czasów Mao, kiedy to katoliccy księżą wraz z protestanckim pastorami i buddyjskimi mnichami stali się łatwym celem kolejnych kampanii politycznych, a wielu zmarło podczas tortur. Choć w latach osiemdziesiątych rozluźniono nieco politykę religijną, nie oznaczało to wcale pełnej swobody wyznania. Do dziś legalne są tylko tzw. kościoły patriotyczne, które w pełni podlegają władzom. Z całą surowością zwalcza się za to domowe ruchy modlitewne, a zwłaszcza utrzymujący kontakty z Watykanem kościół podziemny.
Liao Yiwu jest ateistą i jak sam przyznaje, dorastał w bardzo antyreligijnych czasach:
Nauczyciel w mojej szkole podstawowej mówił, że zagraniczni misjonarze przybywali do Chin, by mordować Chińczyków i czynić z nich niewolników. Zakonnice, które prowadziły sierocińce, to potwory (...). Dzieci zabrane biednym rodzinom trzymano w garnkach, a gdy stawały się nastolatkami, zakonnice tłukły garnki i je wypuszczały. Jednak tymczasem dzieci stawały się już karłami; zmuszano je, by cały dzień siedziały na stole i modliły się do ich "Boga". Karłom nigdy nie pozwalano swobodnie się poruszać.
Podobne wspomnienia ma jeden z rozmówców autora, historyk Liu Shahe:
Jako dziecko słyszałem, że katolickie zakonnice to wampiry, które wysysają krew biednych chińskich dzieci i wyłupują im oczy, by następnie użyć tych oczu jako ozdoby.
Liao Yiwu spotykał już wcześniej chrześcijan w Pekinie, ale wielu z nich przyjęło bezmyślnie religię jako część zachodniego stylu życia. Dopiero, kiedy wyruszył do wiosek w południowo-wschodnich prowincjach, przekonał się, że może być inaczej. Trafił do miejsca, w którym wiara w chrześcijańskiego Boga jest tak rodzima i zakorzeniona jak lokalna kuchnia, a pamięć o misjonarzach - ciągle żywa. Rozmówcy Liao, nawet jeśli sami ich nie pamiętają, przekazują wspomnienia swoich rodziców i dziadków. Cudzoziemcy z wielkimi nosami przybyli do tych wiosek pod koniec XIX wieku, nauczyli się lokalnych języków, żeby swoją postawą przekonać mieszkańców do nowej religii. Jeszcze żywsza i bardziej bolesna jest pamięć o czasach rewolucji komunistycznej. Wielu straciło wtedy swoich bliskich. Nie wszyscy ginęli jak męczennicy, choć i takich było niemało. Inni publicznie wypierali się religii, a potem po chichu modlili się w domu. Wcale niejednakowe jest też podejście do kwestii stosunków pomiędzy religią a państwem. Starsi i intelektualiści traktują przynależność do kościołów patriotycznych jak zdradę, ale pojawia się też głos przedstawicieli młodego pokolenia, dla których nie ma już aż takiego znaczenia, w jakim kościele się modlą, Są wręcz zmęczeni ciągłym sławieniem męczenników i przedstawianiem władz jako narzędzia diabła. Podobną postawę prezentują mieszkańcy wsi, dla których Bóg przecież i tak jest tylko jeden. W książce poznajemy szereg niezwykłych postaci, jak choćby doktora Suna, który porzucił karierę chirurga, bo nie chciał wyprzeć się wiary. Teraz leczy za darmo najbiedniejszych w odległych rejonach Chin. Wszystkie te historie po prostu... zawstydzają. My ludzie Zachodu, od dawna już cieszący się swobodą religijną, tak blado przy nich wypadamy. Słusznie pisze ks. Adam Boniecki w nocie na okładce:
Ich wiara, ale także przymusowe zaparcie się jej, niekiedy później - kosztem śmiertelnego ryzyka - odwołane, to wstrząsające wyznanie dla nas, wierzących, w komfortowych warunkach świata, w którym dane jest nam żyć. W tych osiemnastu opowieściach nie ma nienawiści i rozpaczy. Jest w nich przebaczenie i nadzieja.
My, wierzący i niewierzący, tak bardzo oportunistyczni, boimy się postępować zgodnie z własnymi przekonaniami nie z obawy przed prześladowaniami czy więzieniem, nam wystarczy groźba, że ktoś może krzywo na nas spojrzeć. Tak bardzo nijacy wydajemy się przy tych Chińczykach! Liao opisuje swój udział w jednym z nabożeństw. Kiedy nadeszła chwila komunii, w ławkach oprócz niego pozostało kilka osób. Liao uznał, że jeszcze kilku niechrześcijan przyszło przyglądać się nabożeństwu. Ciekawe, co pomyślałby, gdyby trafił do kościoła w Polsce. Kika osób to u nas zostaje w ławkach może na Wielkanoc.
Koniecznie muszę przeczytać!
OdpowiedzUsuń