Zawsze trochę się boję recenzować takie filmy jak "Mistrz". Boję się napisać, że wątek się rozmywał, a niektóre elementy nie pasowały. A to dlatego, że na takie uwagi wiele osób ma tylko jedną odpowiedź: "Nie rozumiesz kina ambitnego". I to w zasadzie zamyka dyskusję. A jednak podejmuję wyzwanie, zmierzę się z najnowszym dziełem Paula Thomasa Andersona.
Głównym bohaterem film jest Freddie Quell (Joaquin Phoenix), alkoholik i erotoman, wychowany w iście patologicznych warunkach. Na jego niepewną i nieprzewidywalną osobowość wpływ miała także trauma przeżytek wojny. Freddie bowiem służył jako marynarz podczas II wojny światowej. Potem zostawiono go samemu sobie. Tak oto poznajemy ofiarę idealną dla wszystkich fałszywych proroków. Nie żeby Freddie czuł potrzebę wzbogacenia swojego życia duchowego, nic z tych rzeczy. On po prostu pragnie kontaktu z drugim człowiekiem, zainteresowania, którym do tej pory nikt go nie obdarzył. Przecenia nawet drobne jego oznaki, jak choćby krótki związek z 15-letnią Doris. Na skutek zbiegu okoliczności, a właściwie alkoholowego zamroczenia Freddie trafia na statek mistrza.
Nie jest tajemnicą, że postać mistrza, czyli Lancastera Dodda (Philip Seymour Hoffman), jest wzorowana na założycielu Kościoła Scjentologicznego. Warto tu wspomnieć, choć pewnie wykażę się tu brakiem tolerancji dla odmiennego światopoglądu, że L. Ron Hubbard był też pisarzem science-fiction, czego ślady widać w jego naukach. Hubbard twierdził, że space opera (najsłynniejszym przedstawicielem tego gatunku są "Gwiezdne wojny") jest odbiciem wspomnień prawdziwych wydarzeń sprzed milionów lat. Lancaster Dodd, podobnie jak jego pierwowzór, rekrutuje członków swego Kościoła głównie wśród bogatych Amerykanów. Jego poglądy są mieszaniną wiary w reinkarnację z psychoanalizą Freuda. Czy Lancaster jest przekonujący? To już zależy, czy chce się mu wierzyć. Z jednej strony może zaskakiwać fakt, że poza zdolnością wpływania na ludzi, Dodd w zasadzie niczym się nie wyróżnia. Ani specjalną mądrością, ani charyzmą. Z drugiej jednak strony, jeśli przyjrzymy się przywódcom sekt czy nawet narodów, znajdziemy tam przeważnie zwykłych, a nawet zakompleksionych ludzi. znajdziemy autora przeraźliwie nudnej książki Adolfa Hitlera, cierpiącego na manię prześladowczą Stalina, czy najzwyczajniej głupiego Idiego Amina. Czy jeśli tacy ludzie porywali za sobą narody, przeciętny Lancaster Dodd nie może porwać kilku tysięcy dusz?
Pozostaje tylko jedno pytanie, po co mistrzowi ktoś taki jak Freddie Quell? Mistrz bardzo źle znosi krytykę swoich poglądów, może więc, poza wykształconymi bogaczami, marzy mu się taki prosty, ale wierny wyznawca? Taki, który nawet nie rozumiejąc nauki mistrza, będzie gotowy dla niego zabić?
Relacja Freddie'ego i Lancastera oraz proces przemiany tego pierwszego niewątpliwie są dużymi zaletami filmu. Co jest jego słabością, to duża epizodyczność i dość wolne tempo. W pewnym momencie w filmie następuje moment kulminacyjny, moment ostatecznego przeobrażenia bohatera. Byłam przekonana, że to już koniec filmu, ale reżyser zagrał mi na nosie. Następują kolejne epizody, które jeszcze bardziej rozmywają i tak niewystarczająco ostro zarysowany wątek główny.
źródło: kultura.wm.pl |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz