poniedziałek, 21 stycznia 2013

"Atlas chmur": głupiutki, ale uroczy


Bardzo lubię filmy, w których przeplatają się różne historie. Cenię sobie "Babel" czy "21 gramów" Alejandro Gonzaleza Inarritu albo choćby polskie "Zero" w reżyserii Pawła Borowskiego. Okazuje się jednak, że decydując się na tę formę, trzeba być ostrożnym, bo może wyjść film przekombinowany jak "Atlas chmur" Toma Tykwera i rodzeństwa Wachowskich.

W "Atlasie chmur" przeplatają się historie nie tyle z różnych epok, co reprezentujące odmienne gatunki filmowe. Mamy tu: melodramatyczną historię młodego biseksualnego artysty; angielską komedię o staruszkach uciekających z domu spokojnej starości; opowieść sprzed Wojny Secesyjnej o zwolenniku niewolnictwa, który uratowany przez zbiegłego niewolnika, postanawia walczyć z systemem (dodatkowo stylistyką i miejscem akcji przypominającą nieco "Amistad"); thriller polityczny z lat 70.; futurystyczny bunt w Neo Seulu i postapokaliptyczną wizję świata nawiązującą do klasyków gatunku. Co je łączy? Tak naprawę niewiele, głównie postacie aktorów.

Brak wyraźnego powiązania pomiędzy poszczególnymi epizodami to mój największy zarzut wobec filmu. W tej konwencji historie te powinny, jeśli nie się przeplatać, to chociaż wzajemnie na siebie oddziaływać. Tu powiązania są dość nikłe i polegają bardziej na domyślaniu się, że owe opowieści może coś łączyć. Mamy tu oczywiście popkulturową wersję filozofii Wschodu. Poszczególne postacie mają być swoimi reinkarnacjami, o czym świadczą nie tylko te same twarze, ale i charakterystyczne znamiona w kształcie spadającej gwiazdy.  Bohaterowie w poszczególnych historiach dają widzowi wyraźnie znać, że już się kiedyś spotkali. Jest tu także mowa o karmie, o tym, że śmierć jest początkiem czegoś nowego, a nasze losy mają wpływ na przyszłe pokolenia. Bohaterowie wygłaszają te quasi-filozoficzne teksty, a w tle słychać nastrojową muzykę. Pierwsze dwie z tych wzruszająco-wzniosłych scen oglądałam z zaciekawieniem, pod koniec filmu jest ich jednak zdecydowanie za dużo, tak że aż zaczęły mnie śmieszyć.

Nie chcę jednak wyjść na zawziętego krytyka, film ma bowiem sporo plusów. Przede wszystkim możemy w nim podziwiać plejadę znakomitych aktorów. Czy trzeba reklamować Toma Hanksa, Hugh Granta, Susan Sarandon, Jima Broadbenta czy nawet Halle Berry? To jednak ciągle niewiele wobec niesamowitej pracy charakteryzatorów! W tej kategorii "Atlas chmur" zasłużył na nominacje do Oscara. Jeśli jeszcze nie widzieliście filmu, proponuję grę: w ilu rolach jesteście w stanie rozpoznać występujących aktorów? Mała podpowiedź, gwiazdy zmieniają nie tylko płeć, ale i rasę. Zostańcie koniecznie na napisy, wtedy wszystko się wyjaśni. Trzeba też przyznać, że "Atlas chmur" w zadziwiający sposób podnosi na duchu. Nie sądzę jednak, żebym kiedykolwiek miała sięgnąć po książkowy pierwowzór.

źródło: news.o.pl

3 komentarze:

  1. To chyba pierwsza, dość krytyczna opinia, jaką przeczytałam o tym filmie. Znajomi się wręcz gremialnie zachwycają... ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też słyszałam mnóstwo pozytywnych opinii i miałam dość wysokie oczekiwania. Ale nie jestem sama, koleżanka która widziała film tego samego dnia, ma podobne obiekcje. W kinie była też grupka, która nie ukrywała swoich uczuć i przy co bardziej wzniosłych momentach wybuchała śmiechem. Nie jest to film dla cynika.

      Usuń
  2. Masz naprawdę świetnego bloga :)
    Mam do Ciebie ogromną prośbę, może proszę o zbyt wiele, ale to bardzo ważne.
    Wymyśliłam pewną akcję na moim blogu, tak właściwie cały ten blog to już jedna wielka akcja!
    Jeśli zechcesz mi pomóc, albo przynajmniej się przyłączyć - obserwując, będę Ci niezmiernie wdzięczna. Wszystko jest napisane w najnowszej notce.
    Mogę zmienić świat tylko z tobą :)
    f-me-i-am-famous.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń