niedziela, 12 maja 2013

Jedenaste: znaj umiar


Prześladowania chrześcijan kojarzą się głównie z pierwszymi wiekami po Chrystusie i krwawymi scenami w Koloseum z sienkiewiczowskiego "Quo vadis". Na myśl mogą też przyjść choćby wydarzenia z bolszewickiej Rosji. Historia meksykańskiego powstania Cristero nie jest specjalnie znana w Polsce czy w innych częściach Europy. Tak jak i w sumie cała historia Ameryki Łacińskiej. O istnieniu tego kontynentu przypomniał nam niedawno wybór papieża Franciszka. Zainteresowanie nie potrwało jednak długo. Jak niewiele wiedzieliśmy, tak niewiele wiemy.

Reżyser "Cristiady", Dean Wright, podjął się sfilmowania jednego z bardziej interesujących wydarzeń w historii regionu. Konflikt pomiędzy meksykańskimi katolikami a lewicowym, antyklerykalnym rządem prezydenta Callesa ma swoje korzenie w meksykańskiej konstytucji z 1917 roku. Prawo to zabraniało odprawiania nabożeństw, święceń kapłańskich czy publicznego noszenia sutann. Wkrótce zaczęto konfiskować majątki kościelne, a zagranicznych księży wyrzucono z kraju. Początkowo protesty miały charakter pokojowy. Punktem zapalnym okazały się wydarzenia z 3 sierpnia 1926 roku, kiedy to siły rządowe wtargnęły do kościoła w Guadalajarze. Zginęło 18 osób. Meksykańscy katolicy postąpili w tej sytuacji kompletnie nieewangelicznie, a całkiem po ludzku. Zamiast nadstawić drugi policzek i umiłować wroga, postanowili walczyć o wolność wyznania z bronią w ręku. Wkrótce walki powstańcze objęły cały Meksyk. Powstańcy nazywali siebie Cristeros, a ich zawołaniem bojowym było: Viva Cristo Rey! (Niech żyje Chrystus Król!). Szala zwycięstwa zaczęła przechylać się na stronę powstańców po zwerbowaniu generała Enrique Gorostiety (prywatnie ateisty). W 1929 roku szeregi Cristeros liczyły już 50 tysięcy osób.

Trzeba przyznać, że "Cristiada" to film naprawdę dobrze zrealizowany. Lubię realistyczne filmy historyczne, a walczący na tle meksykańskich krajobrazów Cristeros naprawdę wyglądają jak powstańcy. Charakteryzatorzy zadbali nawet o odpowiednio zepsute zęby bohaterów! Stroje i uzbrojenie powstańców też są wiernym odwzorowaniem zdjęć z epoki. Dużym plusem jest wierność historyczna. Twórcy filmu nie starają się wybielać swoich bohaterów. Jeśli oddział dowodzony przez księdza podpalił pociąg z ludźmi w środku, to w filmie też podpala. No i wreszcie to, co w filmie przykuwa największą uwagę, czyli aktorzy. Obsada jest godna pozazdroszczenia. W centralną postać filmu, generała Gotostietę, wcielił się Andy Garcia. To jeden z tych aktorów, który przeważnie dobrze sobie radzi i tu nie jest inaczej. Chociaż moim zdaniem najlepszą rolę w "Cristiadzie" odegrał Oscar Isaac jako Victoriano Ramirez (Kto rozpoznał w nim Stnadarda Gabriela z "Drive"? Ręka w górę!).  Eva Longoria nie przeszkadza i ładnie wygląda. To już dużo. W filmie pojawia się też taka legenda kina, jak Peter O'Toole w roli ojca Christophera (Tak, tak. To nikt inny jak Lawrence z Arabii z 1962 roku albo, jak kto woli, Papież Paweł III z "Dynastii Tudorów"). Większość z aktorów wystepujacych w filmie ma co najmniej latynoskie korzenie. Ich akcent wskazuje nawet, że bez problemu mogliby swoje kwestie wygłaszać po hiszpańsku. Czemu zatem u licha tego nie robią? Rozumiem, że dominujący język angielski miał ułatwić dystrybuowanie filmu w Stanach Zjednoczonych. Niestety zmiana języka psuje tak pieczołowicie wypracowany realizm.

"Cristiada" nie jest filmem idealnym. Ma wszystkie wady, jakie tylko może mieć tego typu film. Jeśli miałabym coś reżyserowi poradzić, to niech spróbuje sobie obejrzeć "Misję" z 1986 roku. I zobaczy, co Roland Joffe tam zrobił. Albo raczej, czego nie zrobił. Nie napompował filmu patosem. Nie wprowadził scen tylko po to, żeby się widz popłakał. Niestety w "Cristiadzie" jest mnóstwo takich elementów. Jak choćby egzekucja starego księdza na oczach chłopca, którego ten ksiądz sprowadził ze złej drogi. Oczywiście z ujęciami w zwolnionym tempie i z odpowiednio smutną muzyką. Nie lubię takich chwytów. Nie lubię, kiedy się widzowi pokazuje palcem, kiedy ma być mu smutno. Albo scena męczeńskiej śmierci 15-letniego Jose Sancheza del Rio. Chłopiec upada, niczym Jezus w czasie Drogi Krzyżowej, wiedziony przez pluton egzekucyjny, a przy grobie spotyka swoją płaczącą matkę. Ja rozumiem, że symbolika. Ale żeby tak nachalnie?

Być może to po prostu kwestia różnic kulturowych. To my w Europie uważamy, że religia to kwestia wewnętrznego życia człowieka, z którą nie należy się obnosić. W Ameryce Łacińskiej jest inaczej. Religia jest tam przede wszystkim obecna w życiu społecznym, widoczna na każdym kroku, wręcz obrazowa, a ołtarzyk Matki Boskiej z Guadalupe to niemal standardowe wyposażenie domu. Same postacie bohaterów mają tam też inny wydźwięk. Jose, a obecnie już męczennik Kościoła Katolickiego Józef Sanchez del Rio, jest w Meksyku otoczony silnym kultem. "Cristiada" to w pewnym sensie wycieczka do innego świata, który warto poznać.

źródło: stopklatka.pl

PS Niektórzy doszukują się spisku w słabej dystrybucji filmu w polskich kinach. Ja bym to raczej nazwała komercjalizacją. Bo niby kiedy film o historii kraju z drugiego końca globu (oczywiście poza USA) był szeroko pokazywany w multipleksach? W takich kinach były i będą wyświetlane głownie filmy mainstreamowe i hollywoodzkie, ewentualnie polskie produkcje adresowane do masowej widowni. Jak się chce czegoś innego, trzeba szukać w kinach studyjnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz