środa, 29 maja 2013

Nasza szopka codzienna


Po "Szopce" Papużanki spodziewałam się parodii i czarnego humoru. Ale jak na satyrę ta książka jest zdecydowanie za smutna. Każdy kęs niedzielnego kotleta ma w niej gorzki smak. Nawet świąteczny barszcz z uszkami smakuje życiem przegranym i to na własne życzenie. Gdybym miała możliwie najkrócej określić, o czym jest "Szopka", powiedziałabym, że o nieumiejętności życia. Którą to nieumiejętność zakrywa się rytuałem niedzielnego obiadu. Zośka Papużanka zadebiutowało bardzo dobrze, co zresztą zostało docenione nominacją do tegorocznej Nike. Książka nie jest arcydziełem, ale trzeba przyznać, że autorka ma godny pozazdroszczenia zmysł obserwacji. Co więcej stworzyła postacie, które z jednej strony mogą być traktowane jako symbole pewnych postaw życiowych, z drugiej zaś to ludzie z krwi i kości. Trudno podczas czytania pozbyć się wrażenia, że gdzieś już ich spotkaliśmy.

Pamiętacie tę scenę z "Dnia świra", w której Adaś Miauczyński żali się matce na swoje nieudane życie? A matka odpowiada, żeby zjadł zupę? Taka jest właśnie Matka z "Szopki". Wcale jej nie obchodzi, co inni mają do powiedzenia, ważne żeby zjedli zupę. Spędza w kuchni całe swoje życie, całe jej jestestwo skupia się w tych zupach, kotletach, bigosach i pierogach. Ale nie jest to matka umęczona. To matka gderliwa. Taka, która nie tyle z miłości gotuje, co z nienawiści. A żeby się ten stary wreszcie udławił. Ma pretensję na każdą godzinę, arsenał złośliwych uwag do zepsucia każdej chwili spędzonej przez rodzinę wspólnie. Czemu taka jest? Czy ktoś ją do małżeństwa zmuszał? Nic z tych rzeczy. Jak wyjaśnia nam autorka, to małżeństwo nie miało żadnych podstaw, ani miłości, ani wyrachowania. Ona wdowa z synem, on kawaler. Weszli w związek małżeński, bo tak się robi. Odpowiedzi możemy też szukać w nielicznych fragmentach o rodzinie Matki. Tam nie było miłości, za to był schabowy. Fakt, że jest komuś źle to nawet powód do dumy, wszak Matka licytuje się z bitą przez męża siostrą, kto ma gorzej. Użalanie się nad sobą to chyba jedyna przyjemność, jaką Matka znajduje w życiu. A żeby było się na co użalać, trzeba robić awantury. Słuchanie innych takiej satysfakcji nie daje, więc po co słuchać? Matka jest też klasyczną dewotką, kompletnie nie przeszkadza jej w życiu codziennym to całe gadanie o miłości bliźniego.

Ojciec jest jej kompletnym przeciwieństwem, to człowiek o dobrym sercu, ale całkiem bierny i wycofany. Nie ma siły walczyć, woli uciec. Schronienie przed rodziną znajduje w pracy, w domu czym prędzej zapada w sen. Choć w głębi duszy bardzo pragnie kontaktu z drugim człowiekiem, zwłaszcza z córką - Wandzią. Okazuje jej swoje uczucia, jak tylko potrafi. Na szczęście dzieci są w tych sprawach bardzo domyślne. Wandzia rozumie, że te parę złotych, wciśniętych do kieszeni na lody, oznacza miłość. Rodzina ojca też jest inna, to biedni chłopi z Pomorza. Za dużo tam było gęb do wykarmienia, więc ojciec przyjechał szukać szczęścia w Krakowie. Nie jest tam idealnie, też chowa się problemy za zupą z kaczej krwi i fałszywie uśmiecha do nieboszczyka na zdjęciach trumiennych, ale i tak jest o niebo lepiej niż we własnym domu. Ojciec lubi dzieci, chwil prawdziwego szczęścia zazna dopiero przy wnukach i prawnukach.

Są jeszcze dzieci. Maciuś, syn Matki z pierwszego małżeństwa, który przejdzie ewolucję w odwrotną stronę: od brata dręczącego siostrzyczkę, przez męża-pijaka, aż do sześćdziesięcioletniego niedorozwiniętego płodu na utrzymaniu Matki.  I Wandzia, mały kłębek nerwów, który będzie się obwiniał o wszystkie rodzinne nieszczęścia. Tej postaci jest najbardziej czytelnikowi żal. Wandzia, nawet jako dorosła kobieta z własną rodziną, pozostanie po części przestraszonym dzieckiem. I to chyba najtrudniej rodzicom z "Szopki" wybaczyć. Zepsuć swoje życie mogli, droga wolna. Tylko, że to nie mija. Kolejne pokolenia uczą się żyć bez miłości. Chyba najbardziej jaskrawym przykładem jest Maciuś, człowiek praktycznie bez skrupułów, ani razu przez całą książkę nie okaże ludzkich uczuć. Okradnie najbliższych, kompletnie nie będą go obchodziły losy własnych dzieci i nawet nie popsuje to jego poczucia własnej wartości.

"Szopka" to ironiczny zapis polskich rytuałów: święta, imieniny, pogrzeby, ciasto drożdżowe. Dużo się przy tym mówi, ale tak żeby nic nie powiedzieć. Codzienne czynności nadają życiu jakiś rytm i zastępują jego sens. Papużanka świetnie żongluje tymi symbolami, zestawiając je w dość nietypowy sposób. Jedzenie bigosu jest tu nabożeństwem, niedzielny obiad - Golgotą. "Szopka" jest też ciekawa z językowego punktu widzenia. Autorka używa słów niczym plasteliny, żeby uformować z nich świat bohaterów, ich myśli i uczucia. W efekcie otrzymujemy potok słów, nie zawsze składny czy literacki, ale przez to niezwykle autentyczny. Papużanka jest naprawdę dobra w malowaniu obrazów słowami. Do tego często zmienia się narrator, raz słyszymy utyskiwania Matki, innym razem przestraszoną Wandzię, a to znów wspominającego przeszłość ojca. To taka gra z czytelnikiem: zgadnij, kto teraz mówi. Wielu artystów próbowało używać języka jako tworzywa, a nie tylko sposobu wyrażania myśli, nie wszystkim wyszło to na dobre. Papużance idzie całkiem nieźle i choćby za to należała jej się ta nominacja do Nike.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz