Po pierwszych przeczytanych recenzjach spodziewałam się, że "Wielki Gatsby" nie będzie najlepszy. Ale fakt, że był aż tak zły, naprawdę mnie zaskoczył. Z historią zapewnioną przez Francisa Scotta Fitzgeralda i całkiem dobrą obsadą trudno było zepsuć ten film. A jednak! Baz Luhrmann dał radę!
źródło: filmweb.pl |
Nie udała się nawet ta część filmu, co do której byłam pewna, że udać się musi. Powieść Fitzgeralda to w końcu świetny obraz schyłku pewnej epoki, blichtru lat 20. jeszcze przed Wielkim Kryzysem. Zamiast subtelnych oparów dekadencji dostałam obraz kompletnie nierzeczywisty i przy tym nijaki. Uczestnicy przyjęć u Gatsby'ego nie są ubrani w stroje z epoki. Są przebrani. Bardziej kojarzyli mi się z dziwacznymi mieszkańcami Kapitolu z "Igrzysk śmierci" niż kimkolwiek, kto rzeczywiście mógłby chodzić po ulicy w okresie międzywojennym. I jeszcze ta muzyka! W którejś recenzji przeczytałam, że dobra. Może by i była dobra, gdyby to był teledysk Beyonce! Tutaj pasuje jak wół do karety. Muzyka momentami zahacza o rap, czasem nawet o techno, czyli o wszystko to, co nie kojarzy się z latami 20. A przecież ta epoka to początki jazzu! Tyle niesamowitej muzyki wtedy powstało! Raziła mnie nachalna kolorystyka i domy bogaczy, stylistyką przypominające raczej bajki Disneya aniżeli jakiekolwiek rzeczywiste miejsce czy epokę. Raziły mnie nachalne efekty dźwiękowe i montażowe, takie które nazywam efektami dla widzów specjalnej troski. Jeśli bohater opowiada o podróży pociągiem, to koniecznie musimy usłyszeć w tle głośny świst lokomotywy parowej, jeśli pisze, to na ekranie muszą pokazywać się litery i fragmenty słów. Jeśli postać ma być tajemnicza, to będziemy widzieć tylko jej plecy lub rękę. To kolejne rozwiązania, które świetnie się sprawdzają w filmach Disneya, ale w dramacie dla dorosłych co najwyżej denerwują.
Jedynym, co w tym filmie dobre, jest rola DiCaprio i piosenka Lany Del Rey. Resztę naprawdę można sobie darować. Leonardo DiCaprio stara się jak może i uśmiecha prawie tak dwuznacznie jak w "Django". Niestety jeden aktor filmu nie czyni. Chyba, że właśnie tak miało być. Książkowy Gatsby był wielki, właśnie dlatego, że jego postać tak bardzo odróżniała się od płaskiego tła kompletnie nijakich i pozbawionych charakteru bogaczy. Chociaż miał najwięcej pieniędzy, kompletnie mu na nich nie zależało. Cały ten blichtr był tylko po to, żeby odzyskać ukochaną kobietę. Reszta może i narzekała na brak szczęścia i miłości, ale tak naprawdę nie oddałaby za uczucia nawet dolara. Ktoś mógłby zapytać, po co Gatsby'emu kobieta, dla której trzeba się wzbogacić, żeby zasłużyć na jej względy? Tylko, że to były inne czasy. Biedni rzadko wtedy żenili się z bogatymi. Rzadko też bogaci wychodzili za kogo chcieli. Majątek był potrzebny, żeby ktokolwiek spojrzał na Gatsby'ego jak na równego sobie.
Carey Mulligan jest naprawdę niezła jako Daisy Buchanan. Tak samo irytująca jak jej książkowy pierwowzór. Płaczliwa, roztrzęsiona i pozbawiona charakteru. Kompletne przeciwieństwo jej koleżanki Jordan Baker (Elizabeth Debicki), znanej golfistki, która zawsze wie, co odpowiedzieć. Dzisiejszy mężczyzna pewnie wybrałby Jordan. Ale na początku XX wieku to raczej cechy Daisy były pożądane. Jordan budziła wśród mężczyzn popłoch. Niemniej widz, podobnie jak czytelnik książki Fitzgeralda, będzie sobie zadawał pytanie: co Gatsby widział w Daisy? Jest jeszcze początkujący makler giełdowy, kuzyn Daisy i sąsiad Gatsby'ego, Nick Carraway (Tobey Maguire). W książce postać, która od razu się lubi, w filmie - od początku do końca denerwująca. Krytycy na całym świecie znęcają się nad rolą Maguire'a, a ja się zastanawiam, czy to jego wina. Czy z tą rolą dało się cokolwiek zrobić? Nick to w filmie postać zbędna, zawsze nie na miejscu, jakby istniejąca tylko po to, żeby podglądać innych. Do tego pełni rolę narratora. Nie wiem, jaką część tej cienkiej książki przeczytał w czasie dwuipółgodzinnego filmu narrator, ale miałam wrażenie, że większość! To, co w książce było naturalne, tu jest irytujące. Historia jest opowiadana widzowi dwa razy, poza tym, że obserwuje on poczynania bohaterów, to jeszcze słyszy narratora, który w charakterze powtarzającej papugi opisuje wydarzenia na ekranie! Wierność pierwowzorowi książkowemu zwykle adaptacjom nie szkodzi, tutaj jest po prostu nie do przetrawienia.
:(( Żałuję, ŻAŁUJĘ!!! A tak chciałam obejrzeć... Teraz mi się odechciało :)
OdpowiedzUsuńByłem właśnie na "Wielkim Gatsbym", i mimo, że z piątki osób byłem jedynym, któremu się podobało, nadal obstaje przy swojej opinii ;)
OdpowiedzUsuńKsiążkę wcześniej czytałem i faktycznie ekranizacja to jej ponowna interpretacja, daleka od kanonicznej, ale co zrobić, że mnie sama historia niesamowicie urzekła, z powodów, rzekłbym, osobistych :)
"Muzyka momentami zahacza o rap, czasem nawet o techno" - że co proszę?! Muzyka to jeden z najważniejszych elementów filmu, szczególnie gdy chodzi, by oddać ducha epoki... To jedno zdanie osłabiło cały mój entuzjazm, jaki odczuwałam, gdy usłyszałam o ponownej ekranizacji "Gatsby'ego". A oglądałaś tę starszą wersję z Redfordem i Farrow?
OdpowiedzUsuńMuzyka chyba najbardziej mnie zraziła, znielubiłam ten film od jej pierwszych nut, a potem już się tylko w tym nielubieniu utwierdzałam. Żeby nie być gołosłowną w oburzeniu, podeprę się linkiem: http://www.youtube.com/watch?v=bCwFGJbtp0Y Sław zebrali sporo (jest Jay Z, Beyonce, Gotye, Florence and The Machine), tyle że kompletnie niepasujących do epoki. Innych ekranizacji Gatsby'ego nie widziałam, to była moja pierwsza. Ale o tej z Redfordem słyszałam sporo pochlebnych opinii.
UsuńGdybyś mi to puściła i kazała odgadnąć z jakiego to filmu, nawet za sto lat nie odgadłabym, że to "Gatsby"... Brzmi strasznie w zestawieniu z tytułem. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić czemu miało to służyć?
OdpowiedzUsuńDla porównania soundtrack z "Gatsby'ego" z 1974 roku.
http://www.youtube.com/watch?v=rRXjiMAW4oI
Jest różnica...
Czytam tyle sprzecznych relacji, że nie ma bata - muszę sama obejrzeć:D
OdpowiedzUsuń