Znana przede wszystkim z Pręg reżyser Magdalena Piekorz powraca po kilku latach milczenia. Do kin weszły właśnie Zbliżenia, film ani na tyle zły, żeby całkiem go skrytykować, ani na tyle dobry, żeby go zapamiętać. Filmowy plakat szumnie obiecuje spotkanie ze wszystkim obliczami miłości, ale na ekranie zobaczymy głównie jedno: patologiczną relację dorosłej córki i jej matki.
Marta (Joanna Orleańska) ma już prawie czterdzieści lat i właściwie nie wiadomo, czym się do tej pory zajmowała. Udało jej się skończyć Akademię Sztuk Pięknych i namalować kilka obrazów. Przez większą część życia mieszkała z matką (Ewa Wiśniewska), z którą nie rozstała się nigdy nawet na kilka dni. Dobrze się składa, że chociaż wymyślono internet, dzięki któremu Marcie udało się poznać Jacka (Łukasz Simlat) i wyjść za niego za mąż. Ciężko powiedzieć, jakim cudem obie kobiety były w stanie się utrzymać i pozwolić sobie na mieszkanie w tak dużym domu. Bo na pewno nie z lekcji włoskiego, okazjonalnie udzielanych przez matkę, ani z artystycznych aspiracji córki. Po ślubie Marta przeprowadza się do designerskiego mieszkania i dalej wiedzie dość wygodne życie. Jak nietrudno się domyślić, relacje kobiety z matką wkrótce zaczną rozsadzać małżeństwo do środka.
Pomysł na fabułę rzeczywiście jest niezły. Przyzwyczailiśmy się już do poruszania problemu dorosłych mężczyzn uzależnionych od swoich matek tak emocjonalnie, jak i kulinarnie. Kobiety zwykle postrzega się jako te, które łatwiej odcinają pępowinę łączącą je z rodzicielkami. Marta mogłaby być nietuzinkową postacią. Mało tego, scenariusz wspólnie z panią reżyser napisał Nagrody Literackiej NIKE Wojciech Kuczok. Co zatem poszło nie tak? Martę wtłoczono w przerysowany schemat małej dziewczynki, która najpierw się z mamą kłóci, a potem płacze i przeprasza. Wyolbrzymione jest wszystko, od idiotycznego dzwonka w telefonie kobiety, który co chwilę oznajmia: "Martusiu, odbierz, tu mama", aż do scen kłótni z rozbijaniem talerzy. Reakcje kobiety momentami są tak sztuczne, jak śmierć Hanki Mostowiak w kupie kartonów. Takie rzeczy to w telenowelach, pani Piekorz! Postać matki wcale nie jest lepsza. Rozumiem, że kobiety, które całą swoją miłość i uwagę przelały na dziecko, mogą czuć się odrzucone, kiedy dziecko zacznie żyć własnym życiem. Mogą się nawet buntować i próbować szantaży emocjonalnych. Ale załamanie nerwowe z omdleniem tylko dlatego, że córka pojechała na kilkudniowy urlop, to już lekka przesada. O wiele lepiej zarysowano relację pomiędzy Martą i Jackiem. Emocje są znacznie subtelniejsze, nikt nie próbuje ich widzowi wbijać młotkiem do głowy. W Jacku walczą ze sobą miłość do żony i niemożność zaakceptowania pewnych jej wad. W roli męża świetnie i naturalnie wypada Łukasz Simlat. Nie żeby Joana Orleańska i Ewa Wiśniewska miały mniej talentu aktorskiego, po prostu dostały gorsze postacie.
Odświeżające okazało się umiejscowienie akcji filmu w Katowicach. Nie ma w tym nic dziwnego, zarówno reżyser, scenarzysta, jak i dwójka z trójki głównych aktorów pochodzi w końcu ze Śląska. (W tym momencie podpadłam pewnie wszystkim rodowitym Ślązakom, bo Magdalena Piekorz i Łukasz Simlat są akurat z Sosnowca.) Niemniej, kiedy się człowiek naogląda polskiego kina, może dojść do wnioski, że młodzi, piękni i bogaci mieszkają tylko w stolicy, artyści - ewentualnie w Krakowie. Poza tym ileż można oglądać te same wieżowce!?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz