wtorek, 14 maja 2013

W naszym kołchozie porządek i spokój


Dawno już nie widziałam, żeby plakat tak bardzo nie pasował do treści filmu. Można by się po nim spodziewać, że "Żywie Biełaruś!" to opowieść o supermanie, który muzyka powalił system. Nic bardziej mylnego. To smutna i do bólu prawdziwa historia człowieka, którego ten system przygniótł.

Bohaterem filmu jest Miron Zacharka (Dźmitry Vinsent Papko), muzyk rockowego zespołu Forza. Pierwowzorem Mirona był Frank Wieczorka, białoruski działacz polityczny i dziennikarz, przymusowo wcielony do wojska pomimo wrodzonej wady serca. W przeciwieństwie do Franka, Miron nie jest specjalnie zainteresowany polityką. Jego życiem jest muzyka, a to że koncerty zespołu wkrótce stają się okazją do patriotycznych manifestacji, dzieje się niejako bez jego udziału. Ale to on będzie musiał za to zapłacić. Władze wyślą go na reedukację przez służbę wojskową  w czarnobylskie strefie, niedaleko granicy z Ukrainą. Już sama to miejsce wygląda jak wyjęte z postapokaliptycznych wizji. W zniszczonej wiosce nie brakuje tylko portretów Łukaszenki i sierot, których rodzice umarli na chorobę popromienną.

Wojsko to idealne miejsce na reedukację niepokornych obywateli. W służbie systemu działa niczym nieskrępowana fala, w zasadzie to nawet jest dobrze widziane, żeby politycznych traktować gorzej. Pozbawieni kontaktu ze światem rekruci nie mają się komu poskarżyć. Teoretycznie. Miron znajdzie sposób. Z pomocą swojej dziewczyny Viery (Karolina Gruszka) zacznie prowadzić blog o codziennym życiu w armii. Bo to też film o sile nowych mediów, które mogą dać głos tym, których próbuje się uciszyć. Mogą też podburzyć tłum, żeby wyszedł na ulicę i zażądał choćby używania języka białoruskiego w organach państwowych. Bo Białoruś to taki ostatni bastion Związku Radzieckiego. Chociaż samego Związku już nie ma, to na Białorusi wszystko pozostało po staremu.

Miron Zacharka to postać intrygująca i tragiczna zarazem. Wcale nie jest supermanem. To taki bohater z przypadku, który w pewnym momencie powiedział dość. Pewnie sam był zaskoczony swoją odwagą. A potem inni zaczęli na niego liczyć i chyba właśnie to uczyniło z niego bohatera. Fakt, że Miron od początku nie jest twardym opozycjonistą to bardzo dobre rozwiązanie, które pozwoliło twórcom filmu postawić ważne moralnie pytania. Ile zła może człowiek zaakceptować, a kiedy już po prostu zginanie karku się nie godzi? A może penie jednostki mają bunt we krwi i im bardziej będziemy próbowali je złamać, tym silniej będą się sprzeciwiały? W tym filmie nie ma jednak happy endu. Jednostka nie obaliła systemu, ale chociaż udało jej się zachować godność. W tym sensie "Żywie Biełaruś!" to bardzo humanistyczny obraz.

To nie jest jeden z tych filmów, które trzeba zobaczyć tylko dlatego, że poruszają ważny temat. On jest po prostu dobry. Krzysztofowi Łukaszewiczowi udało się stworzyć obraz zarazem prosty i wyrazisty. Taki, po którym nikomu nie spieszy się do wychodzenia z kinowej sali i który na długo zostaje w głowie. Dużym plusem "Żywie biełaruś" jest muzyka. Grze aktorskiej też nie można niczego zarzucić i przyznam, że coraz bardziej doceniam Karolinę Gruszkę. Udała się również scenografia, na szczęście nasze socrealistyczne bloki nie różnią się specjalnie od tych w Mińsku.

źródło: www.veronique.pl

2 komentarze:

  1. widząc pierwszy raz plakat myślałam, że to film o Freddiem Mercurym. strasznie mylący go mają, ale po twoim opisie wnioskuję, że warto poświęcić mu trochę czasu. nie wiem jak będzie z jego dostępnością, ale w internecie pewnie jest wszystko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno można go obejrzeć na białoruskim youtube, udostępnili go za darmo, żeby go sobie też Białorusini obejrzeli, bo tam jest zakazany. U nas z dystrybucją nie jest najgorzej, ale raczej trzeba było szukać w kinach studyjnych.

      Usuń