wtorek, 16 października 2012

O złych filmach słów kilka


Ostatnio zewsząd atakują mnie negatywne recenzje "Bitwy pod Wiedniem", mam wręcz wrażenie, że zamieniło się to w jakiś konkurs. Krytycy rywalizują, który bardziej dowcipnie i dobitnie opowie o wadach tego filmu. I tak mnie naszła refleksja, po co? Przecież już wszyscy wiemy, że film jest zły. Nie wiem, czy którykolwiek dobry film zajmuje tyle miejsca na łamach prasowych czy stronach internetowych. Dlaczego zatem nie poświęcić tej całej energii, włożonej w krytykowanie, w promocję dobrego kina? Podobną sytuację już kiedyś widziałam, kiedy do kin wszedł film "Kac Wawa", recenzenci ustawili się na starcie wyścigu o palmę pierwszeństwa w krytyce totalnej. Jakby po filmie z takim tytułem spodziewali się kina psychologicznego. Zażarta krytyka nie przeszkodziła przyciągnąć do kin tysięcy Polaków, film triumfował na pierwszym miejscu box office.

Wróćmy do "Bitwy pod Wiedniem", bo ją widziałam, a "Kac Wawy" nie. Film rzeczywiście ma wprost zadziwiająco tandetne efekty specjalne, co gorsza efekty są na ekranie cały czas, bo nawet góry, śnieg czy kurz są stworzone komputerowo. I rzeczywiście jest to historia włoskiego mnicha, o co akurat nie mam pretensji, bo skoro akurat włoski reżyser miał chęć nakręcić o nim film, to czemu nie? Nie jest natomiast prawdą, że w filmie nie ma bitwy i Polaków, bo są na końcu. Ani bitwy, ani Warszawy to nie było w "Bitwie Warszawskiej 1920", tutaj musimy po prostu poczekać 1,5 godziny, żeby zobaczyć odsiecz wiedeńską i husarię. Nie zgodzę się natomiast z opinią, że jest to film klasy B. Ma coś, czym zwykle ten gatunek nie może się poszczycić, czyli dobrych aktorów. Piotr Adamczyk naprawdę genialnie wypada w roli zniewieściałego i tchórzliwego Leopolda I Habsburga, a Murray Abraham (w roli głównego bohatera mnicha Marco D'Aviano) ratuje film, pokazując że nawet z nie najlepszej roli potrafi coś wykrzesać.

Filmu zdecydowanie nie można nazwać historycznym, wilk okazujący się duchem zmarłego dziadka D'Aviano o tym przesądza. Co jednak ciekawe ani przez chwilę nie nudziłam się na tym filmie. Mało tego, naprawdę dobrze się bawiłam i momentami szczerze uśmiałam  Fakt, nie taki był zamysł reżysera, ale wyszła całkiem niezła komedia. I tu należy postawić sobie fundamentalne pytanie. Po co nam kino? Bo jeśli tylko po to, żeby bawić, to "Bitwa pod Wiedniem" zdecydowanie ten warunek spełnia. A jeśli po coś więcej, to niechaj koledzy dziennikarze zostawią już tę bitwę i zajmą się np. Warszawskim Festiwalem Filmowym.

źródło: natemat.pl

1 komentarz:

  1. Zgadzam się z tym, że energia skupiająca się na krytyce gniotów powinna zostać spożytkowana na pochwałę świetnych wartych zobaczenia obrazów. Niestety głośniej jest jednak o tych kiepskich filmach, dobre często zostają przeoczone.

    Na "Bitwę pod Wiedniem" raczej się nie wybiorę, ale cieszy mnie szczera opinia na jej temat :)

    OdpowiedzUsuń